Tajlandia zwykle kojarzy się z egzotycznym rajem. Biała plaża, rozłożyste palmy, pyszne drinki. Niewielu turystów zadaje sobie trud, żeby odkryć jej dziką stronę w północno-zachodnich regionach kraju.

DŻUNGLA
Dżungla na pograniczu tajlandzko-birmańskim w porze suchej bardziej przypomina listopad w parku Łazienkowskim niż las deszczowy, jaki znamy z filmów i książek o zielonym piekle. Jest sucho. Podnoszony z każdym krokiem pył pokrywa maszerującego cienką, acz uciążliwie brudzącą warstwą. Poza ścieżką leżą sterty pożółkłych, dużych liści, spomiędzy których wyrastają kępy bambusa. Podobno najwięcej pożarów dżungli to samozapłon. Wiatr powoduje, że te suche jak pieprz łodygi bambusa ocierają się o siebie, powodując liczne pożary. Faktycznie, w wielu miejscach widać wypalone placki poszycia. Nie tak wyobrażaliśmy sobie dżunglę. Ta, którą spodziewaliśmy się zastać, eksplodująca wszelkimi odmianami zieleni 1 ociekająca wodą, pojawia się pod koniec maja. Do października będzie bronić wstępu wścibskim turystom, zarastając w strugach monsunowych ulew. Wtedy jedynie słonie są w stanie przebrnąć przez morza błota i znikające w gęstwinie ścieżki. Od listopada dżungla staje się dostępna, zachęcając rwącymi rzekami i zapachem butwiejących roślin. Ale już na przełomie lutego i marca ziemia jest wyschnięta i z niecierpliwością oczekuje na kolejny sezon monsunów. Wtedy też najlepiej nadaje się do eksploracji.

TREKKING
Wyruszamy z Umphang, niewielkiej miejscowości oddalonej o cztery godziny jazdy od Mae Sot. Pokonanie tej górskiej, niesamowicie krętej drogi (1219 zakrętów!) na pakach starych pikupów jest niezłą przygodą. Gdy przed wyruszeniem w drogę proponuję środki łagodzące objawy choroby lokomocyjnej nikt nie jest zainteresowany. Na pierwszym postoju okazuje się, że kilku uczestników jest w potrzebie, a spora część współpasażerów na własnej skórze odczuła różnicę między zawietrzną i nawietrzną burtą ciężarówki. Na szczęście upiorna jazda wreszcie się kończy. Ludzie odzyskują formę i dobre humory. Jedno i drugie maleje z każdym kilometrem na szlaku. Po dwóch godzinach marszu większość ma dosyć. Dla niektórych te 30 km to był najdłuższy odcinek pokonany pieszo od czasu obowiązkowych defilad pierwszomajowych z czasów szkoły podstawowej. Po sześciu godzinach wędrówki, pokonaniu szeregu wzniesień i niezliczonych przekleństwach docieramy do naszego celu – zagubionej w górach wioski plemienia Karen.

WIOSKA
Głosy dobiegające zza zakrętu wyraźnie poprawiają nam humory. Gdy wchodzimy przez most do wsi, towarzyszą nam zaciekawione spojrzenia dzieci. Beztroskie i nagie spoglądają w naszą stronę, śmiejąc się i dokazując w rzece. Machamy dzieciakom na powitanie. Dla nich to zwykłe popołudnie w wiosce. Dla nas koniec wyczerpującego marszu. Woda. Jedzenie. Piwo. Podczas trekkingu szybko ustala się hierarchia ważności. Podczas gdy nasi przewodnicy przygotowują kolację, my korzystamy z gościnności wodza. Ściągamy nasze zakurzone buty trekkingowe, jak nakazują tajskie zasady savoir-vivre’u, i siadamy przy wielkim stole. Po chwili na blacie rośnie piramida pustych puszek. Po kolacji, którą jemy na bambusowej podłodze przy świecach – w wiosce nie ma elektryczności – kładziemy się pod swoje moskitiery. Niby pora sucha, ale lepiej nie wystawiać się na ugryzienia bezdźwięcznych komarów roznoszących malarię.

RAFTING
Rankiem wsiadamy na słonie – nasz środek transportu na trzygodzinną przeprawę przez górskie tereny pogranicza tajlandzko-birmańskiego. Celem jest rzeka Mae Klong. Wije się ona przez trudno dostępną dżunglę regionu Umphang, wpisaną w 1999 roku na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Przez następne dwa dni płyniemy na pontonach ciągnącym się kilometrami głębokim wąwozem. Otacza nas ściana zielonego lasu i majestatyczne skały wapienne, z których co krok spływają wodospady. Z brzegów dochodzą nas odgłosy zwierząt, w tym ryki dzikich słoni. Stan wody zdążył już opaść po jesiennych ulewach, co nie znaczy, że spływ nie dostarcza emocji. Na jednym z bystrzy prąd mocno przechyla pontonem i sternik wpada do wody. Rzeka błyskawicznie znosi go w serię wirów. Opanowuje nas strach, że przygoda zakończy się tragicznie. Tajski sternik nie ma kamizelki ratunkowej. Na szczęście dwa pontony są już kawałek dalej, na spokojnej wodzie, i udaje im się go wyłowić Przestraszony dochodzi do siebie na brzegu, do którego przybiliśmy po całym zajściu. Trzeba wystrugać z bambusa wiosło, które przepadło w odmętach rzeki i płynąć dalej. Już po zmierzchu jesteśmy w bazie, gdzie czekają na nas namioty i ciepły posiłek. Wieczorem, delektując się tajską whisky, dzielimy się wrażeniami. Tajlandia jest dużo bardziej ekscytująca, niż się nam wydawało!

Tekst: Adrian Zdrada

Tekst publikowany na łamach magazynu “Świat Podróże Kultura” w numerze grudzień 2009 na str. 58-63.