Był koniec lat 80. Wszystko dookoła dosłownie waliło się w gruzy, a ja chyba na złość losowi zostałem szefem jednego z dużych wydawnictw książkowych. Na tyle liczących się, byśmy mogli uczestniczyć w największych targach książki, jakie rokrocznie odbywają się we Frankfurcie.

To był mój pierwszy pobyt nad Menem. Targi wydawały się przygniatać swoim ogromem, bez liku było też tzw. imprez towarzyszących, więc w zasadzie nie nudziliśmy się, a konieczność odstania godzin na stoisku traktowaliśmy jako miłą przerwę pomiędzy kolejnymi bankietami.

Wydawcy to narodelć towarzyski i nawet wówczas, gdy mieliśmy wszystkiego dość, zawsze pojawiał się u nas ktoś zza kurtyny zainteresowany ofertą i współpracą z nami. Myśmy zaś chłonęl i SF, na którą w kraju panował nieziemski rynek i tylko wątłe przydziały papieru nie pozwalały obdzielić poszukiwanymi tomami każdego z chętnych.

Nic więc dziwnego, że stosunkowo późno dostrzegłem, mającą swój stragan po drugiej stronie przejścia, uroczą brunetkę. Ale w końcu i z nią zawarliśmy bliższą znajomość. Pochodziła z chorwackiej części Jugosławii i kierowała – jak się szybko okazało – jednym z tamtejszych wydawnictw. A na imię miała Jagoda…

Jagoda była wspaniałą i uroczą towarzyszką. Już wkrótce połączyła nas dozgonna przyjaźń. W dwa miesiące później z oficjalną delegacją wydawnictwa gościła w Polsce. Przyjmował ją z szacunkiem Związek Literatów, obdarowywali kwiatami liczni polscy autorzy liczący – nie bez racji – na przyszłe tantiemy w dinarach.

Jednak każdy czas musi dobiec kresu i przyszło nam się w końcu pożegnać. Na wiosnę to my mieliśmy gościć z rewizytą w Zagrzebiu. Okazją była 15 rocznica istnienia chorwackiej oficyny.

Pojechaliśmy do Zagrzebia w piątkę, trzydrzwiową Zastawą 1100 Miditeran. Autem, bo – jak twierdzili Chorwaci – tak wypada najtaniej. Niestety, oni nie mieli tłumaczki, więc obowiązek „taszczenia języka” przez pół Europy spadł właśnie na nas. Zaś kolega – kierowca nie przyznał się do tego, że jego pojazd wymaga kapitalnego remontu silnika i że jedzie do Jugosławii w nadziei na zdobycie tańszych części zapasowych. Zastawa spalała średnio litr oleju na setkę, oprócz benzyny oczywiście, więc ciągle musieliśmy się zatrzymywać, by jego ilość w silniku utrzymać na satysfakcjonującym mechanizm poziomie. Tak było na prostej drodze. W górach apetyt Zastawy znacznie wzrastał. Generalnie chyba byłoby taniej gdybyśmy sobie kupili nawet nie bilety, a cały samolot…

W końcu dojechaliśmy. Radość była dwustronna. Tym razem to nas oblegali parający się piórem Chorwaci. To myśmy byli goszczeni i podejmowani. Starano się pokazać dosłownie wszystko, więc bez przerwy byliśmy w drodze. Tak naprawdę to na nic więcej poza przejazdami nie mieliśmy czasu, chociaż to chyba nie do końca prawda. Ja na przykład nawet zakochałem się na zabój w jednej z naszych gospodyń. Też miała na imię Jagoda. Nasza przyjaźń dotrwała do końca lat dziewięćdziesiątych, kiedy to Jagoda wyszła za mąż za Belga z sił pokojowych ONZ i na stałe opuściła Chorwację.

Tekst: Krzysztof Łukaszewicz

Tekst publikowany na łamach magazynu “Świat Podróże Kultura” w numerze Kwiecień 2004.