Opole-agnieszka-dobraBył taki czas, że mieszkałem na Saskiej Kępie. Na Wandy w 27-metrowej kawalerce było można robić dosłownie wszystko do czasu, gdy nie przyszło na świat dziecko.

Nowe obowiązki i zupełnie nowe priorytety nie zawsze pozwalały się skupić nad starymi problemami, a że miałem wówczas „naukowe aspiracje” często mi było trudno godzić jedno z drugim. A tu ciągle nowe obowiązki, którym nieraz naprawdę trudno było podołać. Wyprawy w nieznane zupełnie rejony miasta za „Cypiskiem” czy wielogodzinne pielgrzymki za „bobofrutami”, że nie wspomnę już takich drobnostek jak ubranka czy pieluchy dla dziecka. Dopiero więc po „zrobieniu wszystkiego” co do mnie należało miałem czas, by brać się za swoją pracę.

„Na gabinet” wybrałem „Saską”. Nie dlatego, że była szczególnie atrakcyjna czy bliska domu, ale chyba tylko dlatego, że posiadała salę na zapleczu i miała … swój charakter.
Pogrążony w pracy stałem się wkrótce prawie jej regularnym gościem. Niebawem miałem tam swój stolik i nie zwracałem uwagi na innych bywalców, często jeszcze bardziej „zagubionych” niż ja. W końcu jednak zauważyłem siedzącą w rogu kobietę kwitującą uśmiechem każde moje wejście. Starałem się też ten uśmiech odwzajemniać.

Dzisiaj już nie jestem w stanie określić ile musiało minąć czasu nim zorientowałem się, że to Agnieszka. Wiem jednak, że kiedy sobie wreszcie to uświadomiłem było mi po prostu strasznie głupio. Osiecka była przecież „moją miłością” od zawsze, tak jak i od małego zachwycały mnie jej teksty. Kiedy wreszcie zaczęliśmy rozmawiać nie było już miejsca na wyrazy egzaltacji. Łączyło nas przede wszystkim uznanie dla Okudżawy, który nawet poświecił jej co najmniej jedną piosenkę, a różniło choćby zdanie na temat zmarłego niedawno Wysockiego, którego ona uważała za „zbyt ekspresyjnego”.

Jak rozbitkowie – unikaliśmy tematów osobistych, chociaż każde z nas z zupełnie innych powodów. I może to zabrzmi dziwnie, ale to ja jej podarowałem pewnego razu dwujęzyczny tomik ballad i piosenek rosyjskich bardów, którego byłem inicjatorem i wydawcą.

Nasze rozstanie było takie, jak i spotkanie. W dniu, w którym przyszło się mi żegnać z „Saską” po prostu nie przyszła. Byłem bardzo daleko kiedy umarła. O jej śmierci dowiedziałem się zupełnie przypadkiem, dużo, dużo później. I dopiero wówczas tak naprawdę zabrakło mi wszystkich tych naszych spotkań…

Gdy ponownie spotkałem ją w Opolu … stanąłem jak zahipnotyzowany. Siedziała tak jak zwykle. I znowu zobaczyłem jej tajemniczy półuśmiech. Brakowało tylko tamtego kwadratowego stołu z Warszawy, z Saskiej Kępy.

Tekst: Krzysztof Łukaszewicz

Tekst publikowany na łamach magazynu “Świat Podróże Kultura” w numerze maj 2006.