Lęk, zachwyt, wściekłość, zmęczenie, a przede wszystkim totalne zdumienie. Tak wiele uczuć sprzecznych wywołuje egipska stolica, nieporównywalna z jakimkolwiek europejskim miastem. Dlatego dla nas tak trudna do jednoznacznego zdefiniowania.

Jestem w złotej klatce – to było moje pierwsze wrażenie z Kairu. Do stolicy Egiptu przyleciałam po raz pierwszy pod koniec stycznia 2014 r. Było to zaraz po krwawych starciach zwolenników tymczasowego rządu z islamistami, w wyniku których w Kairze, Gizie i Aleksandrii zginęło 49 osób. W Kairze miałam spędzić tylko jedną noc, aby następnie, znów samolotem udać się na konferencję poświęconą Nilowi w Asuanie.

Luksusowa twierdza
Już po odebraniu bagażu na lotnisku dostałam osobistą obstawę, bodyguarda ze służb wiadomych. Szybciutko i sprawnie odstawił nas eleganckim samochodem razem z koleżanką, też dziennikarką do niemal sąsiadującego z portem lotniczym hotelu. Pięć gwiazdek z renomowanej, międzynarodowej sieci w otoczeniu palm przy głównej, pokazowej alei łączącej lotnisko z miastem, gdzie w pięknych, wiecznie zielonych ogrodach sąsiadują ze sobą hotele, ambasady i obiektu rządowe. Jadąc nią od razu pomyślałam, że tak właśnie powinna wyglądać droga z warszawskiego Okęcia, zwłaszcza od kiedy zostało przemianowane na Chopina. Tymczasem jak się przedstawia w trójwymiarze rzeczywistości każdy wie i nie ma się co nad tym dłużej rozwodzić. W każdym razie wrażenia (dobrego) nie robi. I tyle.
Natomiast Kair na wstępie wystawia sobie najwyższą punktację, bo aleja jest przestronna, prawdziwie metropolitalna. W okresach potencjalnego zagrożenia ostawiona, zwłaszcza przy lotnisku, posterunkami z bronią. Masz czuć się bezpiecznie! Czy tak jest w istocie, to druga sprawa. Ja, zamknięta wraz z Kaśką w luksusowej twierdzy zrelaksowana nie byłam. Dano nam wyraźnie do zrozumienia, że lepiej abyśmy się z hotelu nie ruszały. W zamian mogłyśmy wybierać menu z kuchni świata z bagatela dwudziestu restauracji skrytych pod szklanym dachem obiektu przypominającego gigantyczną szklarnię, skrzyżowaną z pałacem maharadży. Potem zaś zanurzyć się w puchowej, nieskazitelnie białej pościeli łóżek szerokich niczym transatlantyk.
Mimo to, gnane ciekawością wytuptałyśmy jednak z hotelu, aby zanurzyć się w iście egipską, smolistą ciemność. Skręciłyśmy zaraz od głównej arterii w jakąś boczną ulicę eleganckiej dzielnicy z zadbanymi budynkami, przed którymi, na stołeczkach, siedzieli przeważnie starsi ludzie pogrążeni w plotkach. Na nasze pytanie o drogę reagowali serdecznie, nawet jeśli nie znali angielskiego. Tacy są właśnie Egipcjanie – mili i otwarci. Przebiegłyśmy kilka przecznic i ten spacer, który zakończyłyśmy na jakimś meczecie – architektonicznej perełce, uspokoił nas. Obie żałowałyśmy, że musimy następnego dnia opuścić Kair.

Koncert na klaksony
Kolejne spotkanie to wreszcie zrealizowane marzenie ujrzenia na własne oczy piramid w Gizie. Zawsze je chciałam zobaczyć, już od czasów, gdy przeczytałam „Faraona” Prusa, a potem oglądałam zjawiskowego Zelnika w zrealizowanym przez Kawalerowicza z rozmachem obrazie na podstawie tej książki. Jeszcze bardziej po pochłonięciu „Egipcjanina Sinuhe” Waltariego – dwóch tomów w dwa dni.
Przebicie się do piramid przez 23-milionowe miasto to wyczyn graniczący z cudem. Nie pomagają metro i nawet sześciopasmowe w jedną stronę jezdnie, estakady i objazdy. Kair się dusi, stając pod prażącym niemiłosiernie słońcem w giga-korku, przy którym warszawski to pikuś. Zachodnie, wyglansowane „bryki” bogatych walczą tu o pierwszeństwo z samochodami marek przez nas już zapomnianych, ciężarówkami, wozami dostawczymi… Na jezdni nie obowiązują żadne reguły czy przepisy, kto pierwszy ten lepszy, a klakson jest w permanentnym użyciu przez wszystkich. Naraz! Kakofonia dźwięków jest więc ogłuszająca.

Prada dla każdego
Pośród stojącymi w długich sznurach wozami zręcznie manewrują przechodnie – podziwiam ich zwłaszcza w miejscach, gdzie nie ma pasów, a takich jest w Kairze sporo. Dziewczyny, zarówno te eksponujące swoje bujne, smoliste włosy, jak kryjące je pod chustkami, ubiorem przypominają nasze licealistki – jakaś koszulka, tenisówki i dżinsy, niekiedy przylegające niczym druga skóra do bujnych bioder. Nikt ich tutaj najwyraźniej nie ściga za niewłaściwy strój. Dzieciaczki w kolorowych ciuszkach – podróbkach znanych firm (sklepów z rodzimymi wersjami ubrań i gadżetów światowych projektantów jest tutaj zatrzęsienie, więc każda panna może mieć za dwieście-trzysta funtów egipskich swojego Louisa czy Pradę), starsi mężczyźni odziani raczej w szarości, z papierosem w zwiędłych ustach – nad Nilem każdy w dowolnym miejscu może oddawać się ulubionemu nałogowi. A potem peta, tak jak pudełko po napoju w kartoniku czy opakowanie chipsów zalegających wraz ze słodzonymi napojami uliczne stragany, rzuca bez krępacji na chodnik.

Morze śmieci
Koszy raczej nie uświadczysz, a sprzątanie nie należy do priorytetów, stąd morze śmieci różnego kalibru, od papierów i butelek po opony, stare meble czy sprzęt AGD, zalegające rowy niekończącej się od lat budowy drogi do piramid w Gizie. Ciągnie się ona kilometrami pomiędzy rozwalającymi się częściowo, a nierzadko niedokończonymi budynkami. A mnie kojarzy się z drogą do indyjskiego Tadź Mahal w Agrze, która wywołuje w Europejczyku podobny szok, bo wydaje się nie do pomyślenia, aby na trasie do jednego najsławniejszych zabytków świata panował tak potworny „syf” (inne słowo nie byłoby adekwatne). Pośród niego zaś muszą żyć ludzie i radzić sobie jak mogą.
Na parterach budynków, przypominających niekiedy ciemne nory kwitnie handel: sprzedawane są świeżo upieczone placki chlebka pita, smakowity sok wyciśnięty z pomarańczy i limonki – warunki, w jakich został sporządzone może jednak budzić spore wątpliwości, ubrania, wyposażenie mieszkań. Na klepisku, bo chodnika tu akurat nie uświadczysz, na czarnych płachtach ubożsi prezentują „szmelc mydło powidło”, a niekiedy bardzo małe dziewczynki przekonują do kupienia złotych kul pomarańczy, usypanych w piramidy, jak te prawdziwe, które niespodziewanie wyłaniają się zza zaniedbanych budynków stanowiąc kontrast tak ogromny, że same zdają się być niczym miraż.
Nie są nim jednak, lecz stoją sobie pośród piasków Sahary zasypujących wyrosłe obok grobowców faraonów dumne miasto. I teraz zaczynam już rozumieć, dlaczego okna w mieszkaniach i całe fasady są takie brudne. Walka z pustynią na tym polu musi być przegrana, bo natura ma swoje prawa i człowiek tego nie zmieni.

Pustki pod piramidami
Turystów jest niewielu. Ja się cieszę, bo mogę w spokoju kontemplować bloki skalne zadając sobie pytanie, czy rzeczywiście budowniczymi piramid powodował entuzjazm tak wielki, że palili się do tej pracy, gdyż mieli w zamian za nią zapewnione miejsce w niebie. Tak twierdził lokalny przewodnik, z wykształcenia zresztą egiptolog. Ze szkoły, a potem lektury Michałowskiego wyniosłam zgoła inną wiedzę o nadludzkim wysiłku niewolników, przypłaconym licznymi ofiarami z życia. Obok mnie ryczy wielbłądzica, która nie chce już najwyraźniej tego dnia wozić na swoim garbie więcej głupich turystów – dwugarbnych stworzeń też mało w Gizie, jak sprzedawców pamiątek, którzy od niechcenia (niebywałe!, może to po prostu zrezygnowanie?) przekonują mnie, abym kupiła bransoletkę ze skarabeuszem czy wisiorek z Tutu. Za one dolar only. Ja wolę jednak obejrzeć maskę Tutenhamona w Muzeum Egipskim, do którego, wreszcie dotrę następnego dnia. Wreszcie, bo dopiero przy piątym pobycie nad Nilem.

Jak na rollercoasterze
Kair jest teraz już bezpieczny, ja się w nim czuję coraz pewniej i lepiej. Wczoraj wyskoczyłyśmy z koleżanką w okolice Hiltona, gdzie nocujemy. W wąskiej uliczce, zastawionej samochodami nadal panował ruch jak na autostradzie – wozy pędziły po niej z rykiem klaksonów bez obaw, że kogoś lub coś uszkodzą. Tu trzeba opanować w tempie presto sztukę posiadania oczu dookoła głowy i sprawnego odskakiwania. Zauważyłam jedno – tutaj nikt się nie denerwuje, ani stojąc w korku, ani gdy ktoś inny go wyprzedzi, wyminie czy nawet zarysuje lakier. Żadnych wyzwisk, krzyków, wygrażania pięścią czy innych, obraźliwych gestów – jak u nas. Gdzie zatem wyższa jest kultura jazdy?

W Kairze jazda po ulicy przypomina rollercoaster, ja bym tutaj za skarby świata nie wsiadła za kierownicę. Jednak tutejsza sztuka prowadzenia samochodu – bo w tych warunkach jest to sztuka – fascynuje. Jak olbrzymie kontrasty: luksusowe sklepy i apartamentowce obok bieda-domków czy całych kwartałów w ruinie, niedokończonych inwestycji czy opuszczonych, salony mody w sąsiedztwie prywatnych sklepików z towarem za grosze. Porównajmy choćby nowootwarty, kiczowaty park tematyczny Faraon, Egipskie Muzeum Sztuki Nowoczesnej mogące śmiało konkurować z najelegantszymi galeriami świata i co tu dużo mówić „zapuszczone” Muzeum Egipskie ze słynnymi mumiami z osiedlami szarych, przygnębiających swoim wyglądem mrowiskowców kojarzących się z PRL-em. Zasłaniają je ogromne, znacznie większe niż u nas billboardy reklamujące jakieś tutejsze wersje programów w rodzaju pląsów z gwiazdami czy patelnią, żywność i usługi, jak Orange, przy czym trzeba otwarcie powiedzieć, że Internet w Egipcie chodzi słabo, jeśli nie fatalnie, a w hotelach jest płatny i to sporo. Zdumiewa liczba anten satelitarnych – stłoczonymi jedne na i przy drugich talerzami zapchane są dachy i większość balkonów.
Zmrok wciąga jak najwyższej klasy odkurzacz, brud i śmieci. Kair oglądany z perspektywy jednego z dziesięciu statków spacerowych, które kursują po nim wieczorem z ładunkiem bogatych tu- i cudzoziemców, prezentuje się olśniewająco. Jak Nowy Jork, Paryż, Londyn. A może jeszcze piękniej?

tekst: Anna Kłossowska

 

,