Viagra w płynie i gałka muszkatołowa, rum i curaçao nie tylko w wersji blue, oryginalne perły i korale za 20 dolarów, kaszanka z koziej krwi i arbuz w formie trupiej czaszki. Na południowych Antylach straciłam głowę. Z nadmiaru nowych doznań.

Rajska wyspa
Jestem w raju – pomyślałam zaraz po wylądowaniu na Arubie. Za szybą  luksusowego autokaru migały mi kolorowe jak papierki od cukierków domki, będące wspomnieniem kolonialnej przeszłości tej malutkiej wysepki, odległej tylko 24 km od wybrzeży Wenezueli. Blisko 30 lat temu Aruba oddzieliła się od Antyli Holenderskich i postawiła na turystykę. Z wysokości siódmego czy dziesiątego pokładu mojego lux cruisera, jakim wyruszyłam w tygodniowy rejs, mogłam podziwiać bielejące na horyzoncie bryły pięciogwiazdkowych hoteli wiodących, światowych sieci, skąpanych w soczystej, bujnej zieleni parków-ogrodów, które przechodziły w szeroki, wielokilometrowy pas złotych plaż. Kolor tutejszego morza – mnogość odcieni błękitu – i jego przejrzystość są praktycznie nie do opisania.  Snurkowałam pomiędzy rafami na archipelagu pięciu miniaturowych wysepek Tobago Cays, aby potem, na Union Island, pochłonąć pół ogromnego, chyba z pięć razy większego niż dotąd mi znany, podłużnego ananasa.

Karaibskie skarby
Wcześniej, na Grenadzie, wyspie korzennej Karaibów, po raz kolejny zresztą zaopatrzyłam się w przyprawy – mam już swój „zaprzyjaźniony” sklepik, czy raczej skleconą z desek budkę. Nabyta tutaj poprzednio gałka muszkatołowa służyła mi długie lata, gdyż przed zwietrzeniem chroniła ją twarda skorupka. Przy okazji dowiedziałam się, że okrywająca nasionko gałki „siateczka” zwana macis (w wersji świeżej – koralowoczerwona, ususzona przybiera barwę przygaszonej pomarańczy) to też przyprawa, delikatniejsza od samej gałki – wykorzystywana w wersji sproszkowanej do sosów serowych, domowych likierów czy octów, jakimi zalewamy warzywa w słoikach. Naturalnie męska część turystycznej eskadry zaopatrzyła się w Viagrę w wersji płynnej – w zamkniętym w szklanej butelce, mętnym płynie unosiło się bagienko tajemniczej mieszanki przypraw mającej ponoć magiczną moc sprawczą. O efekty nie śmiałam pytać…

Na będącym niegdyś bramą do Indii Zachodnich Barbadosie oglądałam rezydencje plantatorskie – pozostałość po cukrowym boomie – i zanurzałam się w słynące na cały świat z bujnej roślinności Andromeda Gardens. Wijące się między palmami, strzelistymi niczym drapacze chmur, ścieżki ogrodu zbiegały miękko ku Atlantykowi, a liczba odmian kwiatów, ich tęczowa różnobarwność i zapach oszałamiały. Na Karaibach czułam się trochę jak piratka. Podpływałam naszym wycieczkowcem-galeonem na kolejną wyspę i tu, prawie za bezcen, zabierałam kolejne dobra, jak zacny rum już od siedmiu dolarów w destylerni na Curaçao czy prawdziwe sznury pereł przeplatane kawałkami koralowca za dwadzieścia zielonych w porcie (praktycznie takie same, tyle że ładniej wykonane mogłam nabyć w sklepie jubilerskim za pięć razy wyższą sumę).

Dwa oblicza Karaibów
– Dla nas to nie jest bajka – wyznał mi ostatniego dnia, znów na Arubie, zwalisty John o skórze czarnej jak smoła – nasz driver obwożący grupę za 5 dolców od łebka rozklekotanym busem. Ja też już to dostrzegłam. Sterty śmieci na ulicach i na dzikich plażach, kojarzące mi się z Indiami. Skandaliczne wręcz warunki sanitarne w lokalach gastronomicznych dla tubylców – w jednym z nich, gdzie zatrzymaliśmy się na placki, tuż koło naszego stołu chrapała potężna maciora. Z kolei w zaadaptowanej na fast food przyczepie kempingowej serwującej kaszankę z koziej krwi, danie podawano na kawałku ewidentnie wielokrotnie używanej folii aluminiowej. Bieda wyziera tu na każdym kroku. Karaiby mają dwa skrajnie różne oblicza – to uśmiechnięte jest tylko dla bogatych. I to im kucharz na cruiserze serwuje arbuza wyciętego w formie ludzkiej czaszki, aby sprostać najbardziej wyszukanym żądaniom klienta.