Od samego początku wyprawa na wyspę była dla mnie równie fascynująca, co przerażająca. Z jednej strony niosła obietnicę przygody, z drugiej – lęk przed nieznanym. Bilans? Spełnienie marzeń i rosnący apetyt na kolejne odkrycia.

Borneo – trzecia co do wielkości wyspa świata – leży w Azji Południowo-Wschodniej. Wyżynne tereny porastają lasy równikowe zasiedlone przez wiele różnych gatunków roślin i zwierząt, tj. orangutany i nosacze – endemiczne gatunki małp wyróżniające się charakterystycznym nosem. Nad zielonym dachem dżungli góruje szczyt Kinabalu 4095 m n.p.m. Borneo jest podzielona między trzy kraje: Malezję, Indonezję oraz Brunei, a mimo to podróżowanie po wyspie nie sprawia większych trudności. Odwiedziłam jej północną część, którą stanowią malezyjskie stany Sarawak i Sabah oraz sułtanat Brunei.

Trupi kwiat
Na Borneo rośnie raflezja Arnolda. Ten niezwykły kwiat został odkryty podczas wyprawy naukowej w 1821 r. przez dr. Josepha Arnolda. W stanie dzikim występuje tylko w tropikalnej dżungli. Marzyłam, by go zobaczyć, choć wiedziałam, że moje szanse są nikłe, bo raflezja kwitnie tylko raz na kilka lat, i to zaledwie od pięciu do siedmiu dni. Jej kwiat jest największy na świecie (100 cm średnicy, 10 kg wagi). Jak wskazują badania, obecnie kwiat jest 79 razy większy, niż był 46 mln lat temu, a to oznacza, że raflezja wyróżnia się spośród innych organizmów najbardziej intensywnym wzrostem w trakcie ewolucji. Jeśli kwiat się pojawi, wieści błyskawicznie rozchodzą się po okolicy. Moje zdumienie i radość nie miały granic, gdy pewnego dnia Taman, gospodarz domu, w którym mieszkałam, obudził mnie radosnym okrzykiem: – Pakuj się, jedziemy podziwiać raflezję! Kiedy dojechaliśmy na miejsce, zobaczyłam pięć wielkich czerwonych i mięsistych płatków, nakrapianych białymi kropkami, które do złudzenia przypominają muchomory. Niczym monstrualna czerwona kapusta wyłaniają się wprost ze ściółki bez łodygi i bez liści. Raflezja pasożytuje na roślinie spokrewnionej z winoroślą i sama nie wytwarza korzeni. – Dlaczego nazywacie go trupim kwiatem? – zapytałam zaciekawiona. Przewodnik pozwolił mi podejść bliżej i pochylić się nad raflezją. – Powąchaj – zachęcił z nieco zuchwałym uśmiechem. Odór zgniłego mięsa uderzył mnie w nozdrza i już nie miałam cienia wątpliwości, skąd pochodzi przydomek. Ten zapach podoba się jednak muchówkom, które zapylają raflezję. Leśny człowiek >> W podróżach najbardziej inte-resują mnie ludzie. Ich zwyczaje, wierzenia, kultura są esencją miejsc, które odwiedzam. Na Borneo żyje wiele fascynujących grup etnicznych, ale nie sądziłam, że najbardziej zachwyci mnie „leśny człowiek”, czyli orangutan. Nazwa tej dużej małpy człekokształtnej pochodzi z języka malajskiego, w którym słowo „orang” znaczy człowiek, a „hutan” – las. Aby go zobaczyć, najlepiej odwiedzić ośrodek rehabilitacji orangutanów w Sepilok, w północno-wschodniej części Borneo, w stanie Sabah. Pracujący tu specjaliści zajmują się ochroną ginącej populacji małp spędzających niemal całe życie na drzewach, pomagają też chorym lub osieroconym orangutanom wrócić do naturalnego środowiska. Dawniej orangutany mogły przemierzać całą wyspę, nie schodząc z drzew. Dziś ich przestrzeń życiowa jest systematycznie ograniczana w wyniku karczowania lasów pod plantacje palm olejowych. Leśnym ludziom zagraża też kłusownictwo.

Oko w oko z Koko
Jako pierwszy na drewnianej platformie pojawia się młody samiec o imieniu Koko. Nieśmiało podchodzi do miski pełnej bananów, zjada z apetytem i zaciekawiony przygląda się gościom, którzy przyszli podpatrywać go podczas śniadania. Następnie zanurza głowę w wiadrze pełnym mleka i znowu spogląda na tłum gapiów, bacznie śledzących każdy jego ruch. Białe mleko cieknie mu po brodzie, co wzbudza we mnie instynkt macierzyński. Odruchowo chcę mu wytrzeć buzię. Potem pojawiają się kolejne orangutany i z niebywałą zwinnością przeskakują z gałęzi na gałąź. Orangutany spędzają niemal całe życie na drzewach, nic więc dziwnego, że ich ręce są dużo dłuższe od nóg. Rozłożone ramiona mogą osiągnąć nawet ponad dwa metry. Z łatwością odróżniam potężne samce (mierzące nawet 180 cm i ważące ok. 120 kg) od samic, które są mniejsze i znacznie subtelniejsze. Sanguru, nasz przewodnik, podpowiada, że samce w przeciwieństwie do płci pięknej mają szerokie talerze policzkowe. Strażnik parku siedzi nieruchomo na platformie i nie zachęca młodego przybysza ani do zabawy, ani do jedzenia. Stara się, by jego podopieczni nie przyzwyczajali się do ludzi i nie obdarzali ich nadmiernym zaufaniem. Niedługo zostaną wypuszczeni na wolność, gdzie będą zdani tylko na siebie. Oswojone z ludźmi z łatwością mogłyby stać się ofiarą kłusowników lub handlarzy. Młody orangutan Koko, który przyszedł na śniadanie jako pierwszy, podchodzi do opiekuna, przykuca obok, z ufnością się do niego przytula i wpatruje w grupkę gapiów po drugiej stronie platformy. Marszczy czoło, wybałusza oczy w zdumieniu, krzywi się, potem szczerzy zęby w radosnym uśmiechu i od czasu do czasu zaczepnie do nas pokrzykuje. Nie wiem, kto kogo baczniej obserwuje, ale jestem pewna, że obie strony czerpią z tego dużo radości.

W domu łowców głów
Członkowie plemienia Iban – najliczniejszej grupy etnicznej zamieszkującej na Borneo – w szczególny sposób przystosowali się do życia w dżungli. Podczas rejsu łodzią w górę rzeki Batang Rejang, w stronę środka wyspy, czyli serca Borneo, moją uwagę zwracają domy, jakich nie widziałam nigdzie indziej na świecie. Mają nawet 100 m długości i mieszka w nich cała wioska, czyli kilkadziesiąt, a nawet kilkaset osób. W razie potrzeby, dobudowuje się kawałek i w taki sposób dom nieustannie się wydłuża. Konstrukcje te wznosi się nad brzegiem rzeki, która łączy sąsiednie osady i jest źródłem pożywienia oraz świeżej wody. Na brzegu wita mnie gromadka zaciekawionych dzieci i starszyzna wioski, zapraszając na werandę. Wspinam się za nimi po bardzo stromych schodach wyciosanych z jednego pala. Weranda, będąca jednocześnie długim korytarzem, ciągnie się przez całą długość domu. Wchodzi się z niej do niewielkich pokoi, tzw. bilek, zajmowanych przez jedną rodzinę. Na werandzie śpią mężczyźni, zaś kobiety i dzieci – w pokojach. Wódz wioski prowadzi mnie do jednego z pomieszczeń i z dumą prezentuje zawieszone pod sufitem w ratanowych siatkach… ludzkie czaszki. Patrzę na nie śmiertelnie przerażona, przecież w „długim domu” planuję spędzić kilka najbliższych nocy. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu Iban byli jednym z najokrutniejszych plemion na Borneo. Jako trofea z wypraw wojennych przywozili ścięte głowy wrogów, dziś jednak tego procederu nikt nie praktykuje. Czuję na sobie świdrujący wzrok „łowców głów” i mimo woli zastanawiam się, czy pasowałabym do tej imponującej kolekcji. Przewodnik uspokaja mnie, że absolutnie nic mi nie grozi. Jestem gościem, którego z pewnością nikt nie zechce zjeść na kolację.

Spacer w koronach drzew
Kwintesencją dżungli, którą do tej pory znałam tylko z egzotycznych powieści, jest Park Narodowy Gunung Mulu położony w stanie Sarawak. Gdy wysiadam z małej awionetki na prowizorycznym lotnisku, uderza mnie fala ciepła. Upał jest wprost nie do zniesienia z powodu braku wiatru i dużej wilgotności. Aż przez 280 dni w roku Mulu nawiedzają tropikalne ulewy, podczas których liście drzew są nieruchome, a ubrania podróżników nie schną. Park przykrywa gęstwina zieleni. Rośliny połączone tajemniczymi więzami oplatają się nawzajem, tworząc szczelną, zieloną kopułę. Nieproporcjonalnie wielkie liście roślin, tropikalne odmiany storczyków, gęste pnącza lian to zupełnie nowy świat, który mnie fascynuje i jednocześnie napawa grozą. Aby pokonać strach przed nieznanym ekosystemem, na wycieczkę wyruszam o świcie. Budzącą się do życia dżunglę oglądam z perspektywy plątaniny mostów, zawieszonych w koronach drzew na wysokości 15–20 m nad ziemią. Mają 480 m długości, co czyni je najdłuższymi na świecie. Przełamałam swój lęk wysokości, co ośmieliło mnie do nocnej wyprawy z przewodnikiem. Chłopiec z plemienia Penan co chwilę pokazuje mi stworzenia, o istnieniu których nawet mi się nie śniło: gigantyczne stonogi, pająki niczym z animowanych kreskówek, jaszczurki o dziwnych kształtach, owady dużo większe od mojej dłoni, tarantulę w popłochu uciekającą do kryjówki.

Krew i pot
Niewielka siedziba władz parku i kilka domków, w których nocują goście, to jedyna oznaka cywilizacji w Gunung Mulu. Staram się nie zbaczać z drewnianej ścieżki łączącej domki. Co się stanie, gdy z niej zejdę? Może ukąsi mnie wąż, ugryzie niebezpieczny owad? Podświadomie boję się tego, czego nie znam. Jakby na potwierdzenie moich obaw, podczas kolejnej wędrówki przez dżunglę, nogi zaczynają mnie swędzieć. Staram się nie panikować. W końcu jednak podwijam nogawki i z przerażeniem stwierdzam, że padłam ofiarą wielkich, tłustych pijawek tygrysich. Próbuję je strzepnąć, oderwać, ale to nic nie pomaga. Pijawki mają zęby, które tną skórę aż do mięsa. Pau, mój przewodnik, podważa je patykiem, a potem kręci nimi dookoła i wreszcie uwalnia mnie od tych bezlitosnych krwiopijców. Po takiej zaprawie decyduję się ruszyć na wyprawę do najpiękniejszych formacji skalnych w parku, czyli Pinncales. Co oznacza walkę z dżunglą oraz własnymi słabościami: zmęczeniem, brakiem snu, strachem. Zasady są proste. Docieramy do obozu piątego, gdzie spędzamy noc, ruszamy o świcie, gdyż na szczycie trzeba być przed godziną 11. w przeciwnym razie nie zdążymy wrócić. Kto się spóźni, nie idzie. Kto nie nadąża za grupą, zostaje i wraca na własną rękę. Strome skały, śliskie gałęzie, pot lejący się nie tylko z czoła, ale pokrywający całe ciało, serce, które chce wyskoczyć przez gardło. Na koniec czeka mnie nagroda – fantastyczny widok na dżunglę poprzecinaną 45-metrowymi, strzelistymi wapiennymi iglicami. Warto było? Dajcie mi drugą szansę, a zrobię to jeszcze raz!

Tekst: Edyta Buchert

Dojazd: samolotem, najczęściej z przesiadką w jednym z głównych europejskich portów lotniczych, np. Frankfurcie, do Kuala Lumpur (Lufthansa lub Malaysia Airlines), koszt ok. 3,5 tys PLN w obie strony. Ze stolicy Malezji na Borneo można dostać się tylko samolotem. Korzystne połączenia oferują linie Air Asia. Ceny bardzo zróżnicowane, najlepiej sprawdzać na www.airasia.com

Kiedy jechać: klimat równikowy wybitnie wilgotny i gorący. Najmniejsze opady deszczu są od czerwca do końca września – to najlepsza pora na podróż.

Wiza: nie jest wymagana. Waluta: MYR, czyli riggit malezyjski; 1 MYR dzieli się na 100 senów 1 EUR = 4,39 MYR, 1 MYR = 0,91 PLN

Nocleg: aby poznać lokalną kulturę, najlepiej nocować w hostelach lub u rodzin. Doba – od 20 PLN wzwyż.

Warto wiedzieć: wysokie zagrożenie malarią, zalecane zażywanie leków antymalarycznych, np. Malarone.

Tekst publikowany na łamach magazynu “Świat Podróże Kultura” w numerze maj 2011 na str. 16-23.