We Lwowie byłam tylko raz. Dziesięć lat temu, przy okazji wizyty państwowej Jana Pawła II na Ukrainie – taki miała bowiem oficjalny status. 

W Kijowie witały go puste ulice, albo wręcz transparenty „Papy niet”. We Lwowie na ulice wyległy tłumy – wiązanki kwiatów utworzyły barwny, gruby kobierzec pod jadącym papamobile. Powiewały biało-czerwone flagi, ludzie krzyczeli polsku „Wróciłeś do nas, do swoich, na Kresy” – z tak charakterystycznym zaśpiewem, który po raz pierwszy usłyszałam na przedwojennych filmach o Szczepciu i Tońciu.

Polonez Ogińskiego w hotelu Grand
Wieczorem, w secesyjnym hotelu Grand projektu Marconiego, siedziałam przy kolacji z grupą włoskich dziennikarzy, którzy tak jak ja „obsługiwali” pielgrzymkę papieża. I w pewnym momencie z drugiego pomieszczenia dobiegły mnie dźwięki fortepianu, a ja po kilku nutach rozpoznałam bezbłędnie melodię. Usłyszeć w takim miejscu „Pożegnanie ojczyzny”, właśnie tutaj, w tym hotelu, gdzie zatrzymywały się VIP-y II Rzeczpospolitej, i mieście, które było kiedyś nasze, gdzie każdy kamień o tym przypomina jeszcze dziś – łzy bezwiednie popłynęły mi po twarzy. Towarzysze biesiady spoglądali na mnie ze zdumieniem, dopytując o powód mojego smutku. Tylko machnęłam ręką: – Nie zrozumiecie!

Lwów już nie nasz
Bo rzeczywiście, jak im mogłam wytłumaczyć w telegraficznym skrócie nasze zazębiające się od XIV wieku dzieje, niekiedy tak bolesne, i ten ogromny, nieprzemijający, dziedziczony z pokolenia na pokolenie sentyment do Lwowa. Ale właśnie wtedy, słuchając Poloneza Ogińskiego, zrozumiałam, że to miasto było, ale nie jest już nasze. Nie możemy sobie więc rościć do niego żadnych praw, choć część naszej duszy na zawsze w nim pozostanie. Gdy upadło ZSRR, Polska jako pierwszy kraj na świecie uznała suwerenność tego państwa w jego granicach obejmujących przed wojną również nasze miasta, w tym Lwów. I dobrze. Podejmowaliśmy działania – nie zawsze konsekwentne czy pomyślne w skutkach – o ocalenie naszego dziedzictwa kulturowego na tamtych ziemiach, czego najlepszym przykładem może być sprawa cmentarza Orląt Lwowskich. Był to temat bardzo niewygodny dla drugiej strony, bo przecież w mogiłach spoczywają chłopcy polegli w wojnie polsko-ukraińskiej (jak również i polsko-bolszewickiej).

Biało-czerwone goździki
Mnie jednak udało się złożyć kwiaty na już odnowionych kwaterach – gdy je kupowałam, to zaskoczyły mnie babuszki z wiadrami zapomnianych u nas kompletnie goździków. Głównie czerwonych, choć były i białe. Starałam się rozmawiać z nimi, posługując się bardzo kulawym szkolnym rosyjskim, ale one zaraz odgadły, skąd przyjechałam: – Ty do naszych chłopców tu przybyła, my ci białych i czerwonych kwiatków damy – „zaśpiewała” jedna z przekupek niemal czystą, ojczystą mową, a ja znów miałam oczy na mokrym miejscu…

Pożegnanie bez resentymentów
Długo stałam nad grobami kryjącymi kości bohaterów, praktycznie jeszcze dzieci. I znów żegnałam się z tym skrawkiem Ojczyzny, choć było to bolesne rozstanie. Bez resentymentów jednak, odkładając na bok rachunki krzywd, które w przeszłości wyrządziły sobie obie strony, bez jakichkolwiek gdybań, myśli, które przecież funkcjonowały w naszej świadomości również w formie dość mocnego w swoim znaczeniu powiedzenia: „Jedna bomba atomowa i wrócimy znów do Lwowa”.

Egzamin z solidarności
Na Kresach pozostało sporo Polaków i żyje tam nadal, nieraz w bardzo trudnych warunkach, niejednokrotnie mając status obywateli gorszej kategorii. Jednak to nie my dziś, wykorzystując słabość sąsiada sięgamy po jego ziemie w imię fałszywej obrony własnych obywateli żyjących na jego terytorium, a tak naprawdę dla zaspokojenia imperialnego apetytu. Wręcz przeciwnie, zdajemy egzamin z solidarności i braterskiej pomocy, jakkolwiek górnolotnie to by zabrzmiało. Ponownie angażujemy się w bój „o wolność Waszą…”. Czy Ukraina kiedyś to doceni?

Tekst publikowany na łamach magazynu “Świat Podróże Kultura” w numerze maj 2014 na str. 54-55.