Wielki azjatycki kraj wciśnięty między Rosję i Chiny sprzyja miłośnikom bezkresnej przestrzeni. Szeroki step zmienia się w morze piasku pustyni Gobi. Surowe piękno natury zwodzi na mamowce. Na szczęście zawsze można liczyć na gościnę w jurcie. 

Bardzo długi pierwszy dzień w Mongolii. 11 godzin jazdy na motocyklu przez step, od syberyjskiej granicy w stronę pustyni Gobi. Zgubiłem się już 10 razy, zanim zrozumiałem, że tu nie ma dróg. Podążam więc za linią wysokiego napięcia. Słońce wisi nisko, podkreślając piękno i tak imponującego krajobrazu. Wiem, że na pewno nie dojadę do celu przed nocą. Kiedy dopadło mnie zmęczenie graniczące z wyczerpaniem, przypomniałem sobie, że nie przyjechałem przecież do Mongolii, aby zwiedzać, ale po to, by przeżywać i doŚwiadczać odmienności tego kraju. Przed wyprawą ktoś mi radził, abym bez wahania pukał do drzwi jurt. Dostrzegam dwie. Spróbuję.

Pierwsze spotkanie
Kiedy zbliżam się do jurty, wybiegają do mnie trzy czarne rozszczekane psy. Sprawiają wrażenie bardziej hałaśliwych niż niebezpiecznych, więc podchodzę bliżej. Nie widzę jednak żywej duszy. Kiedy jestem już bardzo blisko jurty, wychodzi z niej staruszka i czeka w milczeniu, aż wyłączę silnik i zdejmę kask. Wtedy z ogromnym wstydem uświadomiłem sobie, że nie znam żadnego słowa po mongolsku, nawet dzień dobry. W milczeniu wzięła mnie za rękę i wprowadziła do namiotu, w którym znajdowali się trzej jedzący mężczyśni i dziecko. Nie mówiąc nic, spojrzeli na mnie znad talerzy z zupą. Kobieta pokazała mi krzesło, na którym natychmiast usiadłem. Postawiła przede mną miskę pełną mięsa, makaronu i cebuli. No cóż, smacznego! Staruszka poczęstowała mnie posiłkiem i zaoferowała miejsce przy stole.

Z zewnątrz wszystkie jurty wydają się takie same – białe, ciche i łatwe do zdemontowania. Ciepłe i ładnie urządzone. Drzwi, zawsze zwrócone na południe i pomalowane w kolorowe kwiaty, są bardzo niskie, czego boleśnie doświadczam za każdym razem, gdy przez nie  przechodzę. Wewnątrz na szczęście jest tyle miejsca, że można się wyprostować.

Centralne miejsce zajmuje piec, który żarzy się bez przerwy od rana do nocy. Na nim gotuje się zupa. To naprawdę zaskakujące, jak jedno palenisko może nagrzać cały namiot. Wszystkie meble stoją po bokach, dzięki czemu w Środku jest pusta przestrzeń. Życie toczy się wokół pieca. Dwa łóżka, jedna duża skrzynia, dwa wiadra, plastikowy złoty zegar wyprodukowany w Chinach, komoda. Jest też ramka pełna zdjęć, na których są uwiecznieni: „Śpiący w niebie” dziadek, jego wnuczek, Dalajlama oraz pin-up girl. Podłoga jest zrobiona z drewna przykrytego grubym dywanem, po którym wszyscy chodzą bez butów. Cała sytuacja wydaje mi się snem. Mimo że gospodarze jurty są bardzo goŚcinni, atmosfera staje się doŚć napięta z powodu niemożnoŚci porozumiewania się.

Lody pękają
Jeden z mężczyzn pomiędzy dwoma hałaśliwymi łykami zupy zadaje mi jakieŚ pytanie. Odpowiadam, że tak, przyjechałem motorem i pokazuję kask. Zadowoliła go moja odpowiedś, z czego wnioskuję, że dobrze zrozumiałem pytanie. Wychodzi obejrzeć motor, zostawiając nas na pastwę ciszy. Wraca bardzo podekscytowany i opowiada towarzyszom, jak imponująca jest moja maszyna. Wychodzimy wszyscy razem i gromadzimy się wokół motoru. Rozpoczyna się nowy rozdział naszej znajomości: nie jestem już obcym. Mimo że nie znamy ani jednego wspólnego słowa, motocykl staje się przedmiotem naszej „dyskusji”. Zawsze robi to na mnie ogromne wrażenie, kiedy widzę, jak miłośnicy motocykli potrafią ze sobą rozmawiać, nawet jeśli wywodzą się z odmiennych kręgów kulturowych. Tylko jeden z mężczyzn przyjmuje propozycję przejażdżki na KTM-ie. Na początku jest bardzo ostrożny, ale szybko nabiera pewności siebie. Pokazują mi mały chiński motocykl zaprojektowany do jazdy po mieŚcie. Kupili go, mimo że do najbliższej asfaltowej ulicy dzieli ich ok. 150 km.

Na migi proponują mi wyprawę w góry, niecałe trzy kilometry stąd. Chcą mi coś pokazać. Jednak nie mogę zrozumieć co. Powtarzają w kółko słowo, które brzmi jak „Jamah” i wykonują jakiś gest nad głowami. Czyżby mieli yamahę w górach? Trawiony ciekawością przystaję na propozycję. Najśmielszemu mężczyśnie oddaję swój motocykl, aby na nim poeksperymentował. Sam zaś wraz z jego bratem wsiadam na chińskiego truposza i jedziemy w góry. Kiedy docieramy na miejsce, moim oczom ukazuje się ogromne stado owiec. Teraz zrozumiałem, że „jamah” znaczy owca (owca to po mongolsku „jamaa”; przypis redakcji). 400 osobników biega zupełnie swobodnie, a naszym zadaniem jest zagonić je do zagrody, oddzielając młode od dorosłych.

Jestem jednym z nich
Zachodzi słońce. Stoję na szczycie skalistej góry, jestem zdrowy i patrzę na niewyobrażalnie suchy krajobraz stepu. Trzymam w rękach owieczkę, pomagając moim nowym przyjaciołom. Teraz już wiem, że szczęście to nie tylko osiągnięcie celu, lecz przede wszystkim proste, magiczne chwile, takie jak ta. Wymiana motocykli, pomoc w zaganianiu owiec. Polaroidowe zdjęcia, które daję im na pamiątkę, zdecydowanie przełamały lody. Kiedy ciemną nocą wracamy do jurty, czuję się częŚcią ich rodziny.

Uczą mnie kilku mongolskich słów. Pisząc, posługują się cyrylicą, jednak wymowa bardziej przypomina chiński. Wyciągam notatnik, żeby zanotować nowe słowa, a rodzina ze świeczkami gromadzi się wokół mnie. Tworzy się bardzo wzruszająca, niemal intymna atmosfera. Pokazuję im na mapie, skąd pochodzę oraz trasę mojej podróży po Ukrainie i Rosji. Nie spodziewałem się, że mapa pochłonie ich uwagę na tak długo. Znają Europę, ale nie potrafią jej wskazać na mapie, tak jak my mielibyśmy problemy z odnalezieniem Ugandy na mapie Afryki. Usprawiedliwiając się, mówią, że Mongolia to mały kraj… Być może w porównaniu z sąsiednimi Chinami i Rosją. Są bardzo zaskoczeni, kiedy odkrywają, że jest większa niż jakiekolwiek europejskie państwo.

Pora w drogę
Podczas rozmowy pijemy tylko lekką, soloną herbatę. Żadnego alkoholu, co jest ogromnym kontrastem w porównaniu z tym, do czego przyzwyczaili mnie Rosjanie na Syberii. W Mongolii nikt nie częstował mnie wódką, chociaż często proponowano papierosy.

Nadszedł czas na sen. Dostaję miejsce na podłodze, kilka kocy i kimono do przykrycia. Po długim dniu pełnym emocji nikt nie ma problemów z zaśnięciem. Nie upłynęły jeszcze 24 godz., a czuję się tu jak u siebie w domu. Jednak wygoda to uśpione życie. Nowy dzień oznacza nowe przygody i nowe znajomości. Zostawiam im polaroidowe zdjęcia na pamiątkę spotkania, które i dla nich było ważne. Przekazuję też równowartość kilku euro na nowe baterie do latarek lub benzynę do motoru. Oto niepisane prawo pustyni: wędrowiec zawsze powinien dostać coś do jedzenia i miejsce do spania. Obowiązkiem gościa jest natomiast przekazanie gospodarzom niewielkiej sumy pieniędzy. Dzięki temu każdy wygrywa. Przetrwanie to prawo wyższe niż jakiekolwiek reguły gospodarki. Trudne warunki tworzą silnych ludzi. Silni ludzie tworzą głębokie związki.

* * * * *

loicLoÏc Trocmé – z wykształcenia inżynier elektronik, z zamiłowania podróżnik i fotograf. Pasjonat sportów  motorowych i motorów. Na KTM-ie 990 Adventure 2006 samotnie przejechał 24 kraje, m.in.: Chiny, Kostarykę Kanadę, Boliwię. W podróży do Mongolii towarzyszyło mu logo naszego magazynu, a my modliliśmy się, aby na środku pustyni Gobi nie zabrakło mu paliwa. W maju  LoÏc planuje wyprawę przez cztery kontynenty: Europę, Afrykę i obie Ameryki. W ciągu roku pokona 55 tys. km dróg i bezdroży. Trzymajmy kciuki za francuskiego globtrotera!

Dojazd: koleją lub samolotem (nie ma bezpośrednich połączeń)
Kiedy jechać: najcieplej jest w lipcu
Potrzebna jest wiza: 47 USD (koszt z 2010 r.)
Ambasada Mongolii:
ul. Rejtana 15/16, 02-516 Warszawa
tel. 0 22 849 93 91
www.visitmongolia.com

Tekst publikowany na łamach magazynu “Świat Podróże Kultura” w numerze marzec 2010 na str. 16-20.