Mirosław Gronowski, reżyser filmowy, opowiada o poznawaniu Szwajcarii. O pracy, która – choć niezwiązana z zawodem – pozwoliła mu wniknąć w tamtejszą rzeczywistość, a przy okazji odkryć świat dobrego wina i uroki białego szaleństwa.

Jaka jest Szwajcaria, której Pan doświadczył?

Mirosław Gronowski (MG) ⇒ Dla mnie jest przede wszystkim francuskojęzyczna, bo od szeregu lat odwiedzam Grandvaux w kantonie Vaud.

Na turystycznej mapie Szwajcarii, a nawet kantonu, Grandvaux nie odgrywa większej roli.

MG ⇒ To prawda. Po prostu los sprawił, że dla mnie Szwajcaria zaczęła się od Grandvaux i czerwonego wina, sygnowanego nazwiskiem Samuela Porty. Na północ od Jeziora Genewskiego górskie stoki opadające wprost do wody są porośnięte winoroślą. Winnice ciągną się nieprzerwanie od Vevey po Lozannę i dalej – aż po Genewę. Zabudowania Grandvaux, podobnie jak innych okolicznych miejscowości, są rozrzucone pośród tych winnic. Wioska, mimo że niczym specjalnym się nie wyróżnia, szczególnie zapadła mi w pamięci. Jej winnice, w górę i w dół, przemierzałem dziesiątki razy. Z nosiłkami na plecach, ze skrzynkami wypełnionymi kiściami winogron – w każdej około 15 kilogramów. I tak pracując kilkanaście dni w ciągu roku, „zanurzałem się” w świat wina, poznawałem Szwajcarię i Szwajcarów. Uczestnicząc w winobraniu, obserwując produkcję i pijąc szlachetny trunek do posiłków. Wkrótce też, każda niemal butelka miała dla mnie znaczenie, każdy rocznik wiązał się z konkretnym wspomnieniem. Rozpoznawałem „moje roczniki”, „moje butelki”, „moje wino”.

Produkcja szwajcarskich win, tak jak zegarków, jest przykładem pieczołowitości i sumienności. Czy są to stereotypy?

Mirosław Gronowski, reżyser

Mirosław Gronowski, reżyser

MG ⇒ Szwajcarzy z zasady każdą pracę starają się wykonywać jak najlepiej. Mają przy tym praktyczne podejście. Zwłaszcza winiarze, którym natura dyktuje warunki. Myli się więc ten, kto przypuszcza, że Szwajcarzy nie „chrzczą wina”. Robią tak, jeśli trzeba, ale ciągle zgodnie z normami i dla polepszenia jakości. Gdy winogrona trafiają do kadzi i rozpoczyna się proces fermentacji, odwiedzają ich kontrolerzy, mierzący w moszczu poziom cukru. Wyniki pomiaru muszą się mieścić w określonym przedziale. Jeśli nie – winiarz ponosi straty, bo cała partia idzie nie do butelek, ale do plastikowych pojemników i będzie sprzedawana za grosze. Nie było więc sztuką wlać do kadzi trochę roztworu z trzciny cukrowej, w ilości, która niczego nie psuje. Sztuką było wlać we właściwym momencie przed przyjściem kontrolera.

Przez wiele lat pracował pan w Domaine Porta. Czy zżył się Pan z patronem?

MG ⇒ Pracowałem u starego Samuela Porty. Mówię „starego”, bo teraz firmę prowadzą jego syn Jean-Claude i wnuk Yves, choć dzisiaj to zapewne właśnie Yves jest szefem. W firmie od zawsze obowiązywały patriarchalne stosunki. Ojciec rządził niepodzielnie, choć syn i wnuk to dorośli ludzie. Mimo autokratycznego podejścia zdarzało się, że jak przyjeżdżałem, pytał: „Mirek, gdzie zaczynamy?”. Widać mnie polubił i darzył zaufaniem. Był, bez wątpienia, dumny ze swoich pracowników, ludzi z różnych krajów, różnych profesji. Mój chlebodawca, podobnie jak wielu innych winiarzy znad Jeziora Genewskiego, należał do ludzi solidnych i pracowitych. Nietuzinkowy, choć zapewne niewybitny, robił przyzwoite wina. Los mu sprzyjał. Miał w swoim środowisku wielki autorytet. Wiele lat był syndykiem Grandvaux i z tego tytułu w 1971 r., podczas wizyty cesarza Hirohito nad jeziorem, miał zaszczyt podejmować u siebie dostojnego gościa. Po cesarskiej wizycie, którą w Grandvaux wspomina się do dziś, 10 tysięcy butelek od Porty wysyłano każdego roku na cesarski dwór. Porta jako winiarz miał powody do dumy. Przy okazji ja też poczułem się wyróżniony. Czerpałem przecież wiedzę o winie z tego samego źródła, co cesarz dalekich wysp.

Trudno było zdobyć zaufanie Samuela Porty i ludzi z Grandvaux?

MG ⇒ Od początku miałem ułatwione zadanie. Za sprawą szwagrostwa. To oni mnie wprowadzili. Zacząłem w 1983 r., a więc w zupełnie innych czasach. Wtedy w Polsce trzeba było mieć zaproszenie, by w ogóle marzyć o wyjeździe. Na miejscu też nie było łatwo. A, że Szwajcarzy to legaliści, to i o wizę nie było łatwo. Zresztą turystyczna wiza miała wpis – bez prawa pracy. Ale Porta – jak wspomniałem – pełnił urzędową funkcję, a ponadto szczycił się tym, że jemu w Grandvaux nikt nie odmawiał. W ten sposób „wylądowałem” w winnicy. Pozostawało sprostać tempu pracy i pogodzie, bo bywało, że w czasie winobrania padał śnieg…

Winobranie trwa 10–14 dni. Czy to wystarcza, by poznać kraj i ludzi?

MG ⇒ Moi szwagrostwo prowadzili biuro podróży, w każdej zaś gminie odbywały się lokalne fête – coś w rodzaju zabawy z występami, tańcami i muzyką. Pretekstów do ich organizacji nie brakowało, a celem była integracja lokalnej społeczności, ważniejsza niż cokolwiek innego. O tym, kiedy się odbędą, i co się podczas nich będzie działo, decydowali sami mieszkańcy. W trakcie wspólnej zabawy wzmacniały się lokalne więzi. Pomysł, by włączyć się do organizacji takiego weekendu fête był na początku pomyślany jako jednorazowa promocja biura podróży. Włączono mnie do prac organizacyjnych.

To już było chyba bliskie pańskiej reżyserskiej profesji.

MG ⇒ „Reżyserować” to zbyt wielkie słowo. Byłem kimś w rodzaju samodzielnego inspicjenta, scenarzysty, egzekutora przebiegu akcji kolejnych wieczorów. Także stolarzem i kierowcą. Wymyśliliśmy dekoracje: kowbojski saloon, polski, góralski szałas, tajską pagodę i bar tropikalny. Z Włoch przywieziono starą łódź rybacką, pojawił się zespół folklorystyczny. W menu królowały potrawy z Kalabrii. Spodobało się. I to tak, że imprezę trzeba było powtarzać w wielu różnych miejscowościach w ciągu całego roku. Więc powtarzaliśmy.

Pracował Pan przy winie i pił je – od święta i na co dzień. Zasmakowało?

MG ⇒ Więcej! To w Szwajcarii poznałem smak wina, kulturę jego picia. Oryginalnie, prawda? Wtedy nawet w peweksach nie sprzedawano dobrego wina, bo nie było chodliwym towarem w socjalistycznej Polsce. W zwykłych sklepach królowały mocno alkoholizowane egri bikavery i tokaje z Węgier oraz bułgarskie Sofie, które nawet do gotowania nie bardzo się nadawały. A ja, goszcząc w Szwajcarii, nie tylko zasmakowałem w tym trunku, ale zacząłem poznawać arkana sztuki jego tworzenia. Nad Jeziorem Genewskim dominuje białe Chasellas, nazywane Fendant w górskim kantonie Valais. Tam także robią najlepsze szwajcarskie wina czerwone, wśród których szczególną pozycję zajmuje Dôle – sepage powstały z łączenia Pinot Noir z lokalną odmianą Gamay. Szwagier miał całą kolekcję win. To ułatwiało naukę, a uczeń był, nie powiem, pojętny. Byłem świadkiem otwierania, wielu tzw. dobrych butelek – dobrych marek i dobrych roczników. Próbowałem zawartości, chociaż bywało, że zawartość lądowała w zlewie. Nawet nie powąchałem, a o próbowaniu nawet nie chciał słyszeć. Żałuję; bo to też byłoby ciekawe doświadczenie. Wiele lat później kręciłem film w Szampanii. Udał się. Może dlatego, że świat wina nie był mi obcy. A może po prostu dlatego że piliśmy szampana na kieliszki. Kto wie?

Czy w Szwajcarii Pan tylko pracował? Czy nie zdarzyło się Panu wypoczywać?

MG ⇒ Wypoczywać, zwłaszcza zimą. O tak. Tam nauczyłem się jeździć na nartach. Ja, moja rodzina, dzieci. Ogromnym sentymentem darzę kanton Valais. Otoczony czterotysięcznikami. O ile Vaud jest w całości francuskojęzyczne, Valais dzieli się wyraźnie na część francusko- i niemieckojęzyczną. A nawet jeszcze drobniej, bo w głębokich górskich dolinach ludzie posługują się dialektami, których nie rozumieją najbliżsi, zdawałoby się, sąsiedzi. Z tym, że to sąsiedzi zza gór tworzących praktycznie barierę nie do przebycia. Najczęściej jeździliśmy do małego Anzere w okolicach luksusowej stacji wypoczynkowej Crans-Montana. Stoki w Anzere mają południową wystawę. Jest ciepło, panuje łagodny klimat. Nie jest wysoko, bo trasy sięgają zaledwie 2440 m n.p.m., a zaczynają się około 1500. Rozpościerają się stamtąd wspaniałe panoramy na mur czterotysięczników za doliną Rodanu, na granicy z Włochami i Francją. Ośrodek jest kameralny, dysponuje tylko jedną kolejką kilkunastoma krzesełkami orczykami. Anzere spycha na margines konkurencja. Olbrzymia, w Crans-Montana i po drugiej stronie doliny – w Verbier. W tamtym rejonie też jeździłem, a także w Haute-Nendaz i Thyon 2000. Na wystawionych ku północy stokach, z wyciągami wywożącymi narciarzy znacznie wyżej, bo na 3330 m n.p.m. Verbier oferuje łącznie setki kilometrów tras wśród wiecznie zaśnieżonych gór, oplecionych licznymi wyciągami. Niedaleko też stamtąd do znanych stacji – Saas- Fee i Zermatt. Nad pierwszą kręci się najwyżej położona na świecie restauracja. Nad drugą piętrzy góra-symbol: Matterhorn. Pracują też najwyżej położone w Alpach, a więc i w całej Europie wyciągi. Na prawie 4 tysiącach metrów, na włoskiej już kulminacji Gobba di Rollin, w rejonie Małego Matterhornu.

Czy imponuje Panu Szwajcaria techniczna? Kraj wirujących pośród lodowców restauracji, jak ta pod Allalinhornem?

MG ⇒ Są to oczywiście spektakularne rozwiązania, choć nie mogę się oprzeć wrażeniu, że graniczące z szaleństwem. A przynajmniej nierealne, jakby wypożyczone z planu „Gwiezdnych wojen”. Kiedy pewnego razu odwiedziłem szwagra podczas szkolenia wojskowego, widziałem myśliwce Mirage ukryte w wydrążonych w skałach komorach. Zamykały je sterowane elektronicznie stalowe grodzie. Czyż to nie paradoks? Neutralny kraj, utrzymujący armię. Obywatele, którzy od pokoleń nie zaznali wojny trzymają broń w domu, poddając się dobrowolnie i systematycznie wojskowemu szkoleniu. Szwajcaria jest doskonała, życie jest tam doskonale zorganizowane. Wręcz nazbyt doskonale. Z drugiej strony ludzie są tam niezwykle życzliwi, stali w uczuciach, i wbrew stereotypowi, bezinteresowni. Przed wielu laty byłem w Polsce przewodnikiem pewnej szwajcarskiej pary. Dużo później, gdy zdarzyło mi się być w Montreux w sprawach zawodowych, Marcel spotkał się ze mną i zabrał w góry, bym mógł spędzić parę godzin na deskach, mimo że sam nie uprawia narciarstwa i mieszka dość daleko od stoków. Czyż to nie ujmujące? Ba, ujmujące i chyba kluczowe dla zrozumienia tego kraju, ponieważ Szwajcarię tworzą ludzie. Tacy jak Marcel lub rodzina Samuela Porty z Grandvaux.

Rozmawiał: Paweł Wroński

Wywiad był publikowany na łamach magazynu “Świat Podróże Kultura” w numerze październik 2011 na str. 46-51.