Kieszonkowa Republika Czarnogóry jest krajem tyleż dziwnym co malowniczym. Wystarała się o niepodległość w 2006 roku, a jeszcze wcześniej bo w 2002 roku wprowadziła bez ceregieli euro jako obowiązującą walutę. Zachwyca dzikimi górskimi masywami, kontrastującym z nimi równinnymi okolicami Jeziora Szkoderskiego oraz urozmaiconym, 300-kilometrowym wybrzeżem Adriatyku, nad którym leżą stare miasta: Bar, Budva i Kotor. Zwłaszcza ostatnie, dawna kupiecka republika konkuruje z powodzeniem z Dubrownikiem. Niegdyś – o pozycję w handlu, a dziś – w turystyce.

Opóźniony serbski pociąg dociera rankiem do położonego wśród gór Bijelo Polje. Niestety Czarnogóra wita nas deszczem. Na szczęście o dalszy transport nie jest trudno. Przy hurtowej operacji (12 osób), z taksówkarzami daje się wypertraktować rozsądną cenę, i trzy godziny później czyścimy sklepowe półki w położonym u stóp Prokletija Plavie. Sklepik mały, ale zaopatrzenia pozazdrościć – puszystego chleba, ajvaru czyli ostrej pasty z papryki i bakłażanów, czy sprowadzonych z Iranu upojnie słodkich daktyli. Martwi mnie tylko brak przyzwoitej mapy. Ściągnięta z Internetu na rosyjskim podkładzie przedstawia góry ideowo – bez szczegółów, zaś graniówka nie ma odniesienia do jakichkolwiek topograficznych obiektów. W Plavie działa Planinarsko društvo „Prokletije”. Wspaniale. Ale na wysłany jeszcze z Polski mail nie odpowiedzieli, zdobyty na miejscu numer telefonu milczy, a siedziba towarzystwa w domu kultury jest zamknięta na głucho. Macham ręką i nie zajmuję się tym dłużej. Góry… jakoś znajdziemy!

Linia kolejowa Bar-Podgorica-Bijelo Polje poprowadzona tunelami oraz przez ciasne górskie przełomy rzek (zwłaszcza kanion Moračy), uchodzi za jedną z bardziej malowniczych w Europie.

Dookoła Kołaty
Prokletije leży na granicy Czarnogóry i Albanii. Północne ramiona sięgają także na obszar Serbii i Kosowa. Najwyższe pasmo Gór Dynarskich ma porównywalną z granią Tatr długość 70 km. Również wysokością jest zbliżone do Tatr; najwyższy szczyt Maja e Jezercës ma 2694 m. Góry o mrocznej nazwie – Prokletije znaczy Przeklęte – wyrzeźbiły lodowce, a detale cyzelują pracowicie krasowe zjawiska i erozja. W efekcie doliny mają charakterystyczny U-kształtny przekrój i wcinają się głęboko między urwiste skalne ściany. Są też kotły z jeziorami. Jednak, jak to w krasie, z wodą bywa krucho. Mimo to, po wyjściu na grzbiet z doliny Reki, znajdujemy zaznaczone na mapie stawki. Leżą na wysokości około 2000 m, na dnie kociołka, pod szczytem Kadis. Moja mapa nie podaje tej nazwy, ale przy górnej granicy lasu jest opał i woda! A na płaskich trawniczkach śpi się po królewsku.

Rankiem nie chcę wierzyć oczom – gałęzie okolicznych świerków są białe od szadzi, a snujące się po kotle chmury tworzą szary welon. Wyłaniają się z niego najpierw krowie łby, a po chwili dołączają pasterze. Jesteśmy po czarnogórskiej stronie, ale poranni goście są Albańczykami. Niezależnie od tego gdzie zmierzali ze stadem, nasza obecność zmienia ich plany. Orientują się, że jesteśmy Słowianami, więc po czarnogórsku oznajmiają, że niedaleko jest ich katuna, czyli szałas, i zapraszają na kawę. Z próby pokazania na mapie – „niedaleko, to znaczy gdzie?” – wychodzi niewiele. Obracają ją, wskazując to tu, to tam, aż najstarszy traci cierpliwość. Wstaje i machnąwszy ręką oznajmia: tam!

Rzeczywiście, idziemy dwa, najwyżej trzy kilometry. Po drodze widzę słupek graniczny, ale nikt się nim nie przejmuje. Nikt nie pilnuje granicy, zwłaszcza tutaj, głęboko w górach. Całun z chmur ustępuje przed promieniami słońca i przed naszymi oczami wyrasta malowniczy masyw Kołaty. Nieco poniżej grzbietu, którym przyszliśmy znad jeziorek, nad rozległą doliną Valbona leży zapowiadana katuna. Kilka kamiennych przykrytych gałęziami szałasów oraz koszary dla bydła i owiec stanowią miejscem letniego pobytu całych rodzin. Ogrodzenia dla zwierząt przesuwa się co dwa, trzy dni, a wydeptane do cna miejsce szybko zarasta szczawiem kobylakiem. Katuna naszych gospodarzy jest nim gęsto porośnięta.

Ugoszczeni białym serem i miodem obserwujemy jedną z kobiet. Gotuje kawę w rondelku. Na turecką modłę. Mocny i słodki napój postawiłby na nogi umarłego. Tym bardziej, że dla wzmocnienia efektu gospodarze puszczają jeszcze w obieg owocowy samogon – rakiję, jak oznajmiają znowu w słowiańskim dialekcie, chociaż albańska nazwa brzmi podobnie – raki. Jest coraz weselej, bo na wieść o turystach pojawiają się sąsiedzi… ze strzelbami. Pokazują je z dumą, a dziewczynom pozwalają postrzelać. Echo niesie huk nad doliną. Po co im strzelby? W górach żyją wilki, Wizyta niedźwiedzia nie należy do rzadkości. Do najbliższej wsi kawał drogi, a ludzi można nie spotykać tygodniami. I chociaż wszyscy mają tu komórkowe telefony, to jednak oko w oko z drapieżnikiem czują się pewniej uzbrojeni.

Z planów kupienia większej ilości sera musimy zrezygnować. Chcą nam go sprezentować, nie przyjmując pieniędzy. Na tak hojny dar nie wypada się zgodzić, bo serdeczni gospodarze na krezusów nie wyglądają. Katunę opuszczamy w południe. Trawersujemy górne partie doliny Valbona, podziwiając masyw Kołaty. Niczym przeniesiona z Dolomitów, kusi wapiennymi ścianami i wyrazistymi graniami. Wskazywana przez Albańczyków „najkrótsza droga” wymaga zejścia w głąb doliny i podejścia wznoszącymi się ku górze skalnymi półkami. Trzymając się grzbietu zostawiamy po drodze rzeczy i na szczyt wędrujemy z małymi plecakami. Wypatruję głównego wierzchołka, ale za każdą mijaną grzędą odkrywam w masywie nowe szczegóły. Pojawiają się zresztą kolejne kociołki, przełączki, grzbiety i ramiona. Co pewien czas na kamieniach widać czerwone paski. Są także wskazane strzałeczkami kierunki marszu, nazwy i czas potrzebny aby dojść do celu. Znaki namalowali przed kilkoma laty członkowie društva „Prokletije”. Jest piękny słoneczny dzień i dogodne wejście widać jak na dłoni. Spodziewam się, że nim właśnie prowadzą znaki, i rzeczywiście tak jest. O zachodzie słońca stajemy na szczycie, a w zasadzie na jednej z jego głównych kulminacji (2528 m).

W promieniach zachodzącego słońca oglądamy poznaną przed południem katunę i granie Prokletija z masywną bryłą ich najwyższego szczytu – Maja e Jezercës. Chwilę później wyciągamy nogi, żeby zejść jak najniżej przed zapadnięciem zmroku. Potem tempo marszu drastycznie spada, bo Prokletije ma bardzo urozmaiconą rzeźbę. Pełno zasłanych głazami kociołków, parowów i podciętych skalnych progów. Gęstwy ziołorośli kryją większość pułapek gdyż wapienne podłoże sprzyja bujnej wegetacji. Ścieżkę ledwo widać, a znaki… Równie łatwo jak w dzień na nie trafiać, tak w ciemną noc je zgubić. Do plecaków schowanych wśród kamieni, docieramy dobrze po północy. Na biwak potrzebujemy jednak bardziej zacisznego miejsca. I opału. Znajdujemy wszystko w dolinie, ale dopiero po kolejnych kilku godzinach. Albański dzień był wspaniały, dał się jednak wszystkim we znaki. Katunę opuściliśmy 16 godzin temu i… nie próżnowaliśmy.

W czeluściach Mordoru
Kolejny dzień snuje się leniwie. Docieramy do niewielkiej wioski Vusanje, znowu po czarnogórskiej stronie. Jednak dominującą budowlą jest meczet z misternie ozdobionym drewnianym minaretem. Jest także sklep zaopatrzony we wszystko czego dusza zapragnie… i posterunek czarnogórskiej policji granicznej. Komendant, Darko Dušič nie ukrywa zadowolenia z wizyty. Zaprasza! Na stole pojawia się piwo i miejscowe przysmaki – chleb i biały ser… Spotkanie na posterunku szybko zamienia się w biesiadę. – Ale ciacho – komentują dziewczyny, obrzucając Darko spojrzeniami. A jemu i jego podkomendnym wyraźnie brakuje towarzystwa. Domyślają się gdzie idziemy i udzielają przydatnych wskazówek. Wszyscy tam chodzą – wzrusza ramionami Darko. – Granica? My tu dobrze żyjemy z sąsiadami, prawosławni z muzułmanami, Czarnogórcy z Albańcami – konkluduje. Turystów jak na lekarstwo, ale znane już ze swej aktywności društvo i tutaj wyznakowało szlaki. Darko bierze od nas listę. – Będziemy pamiętać, że odwiedzili nas planinary z Polski – komentuje z satysfakcją. Potem podwozi dziewczyny i plecaki służbowym wozem w górę doliny, ku granicy, oszczędzając kilku kilometrów uciążliwej drogi. Co zaś jeszcze ważniejsze, wskazuje miejsce, gdzie kończy się woda. Wprawdzie szerokie koryto rzeki ciągnie się jeszcze kilkanaście kilometrów dalej, ale jest całkowicie suche. Wapienna budowa gór objawia nam się po raz kolejny – tym razem zjawiskami krasowymi.

Bazę urządzamy nad jeziorami, które dały nazwę masywowi. Nad położonym w głębszym kotle niż sąsiednie, a co ważniejsze – nie wyschniętym. Jest kiepsko z opałem. Trzeba ściągać z daleka suchą kosówkę, rwać płożące jałowce, a dla podtrzymania żaru rąbiemy na kawałki gruby pień wyschniętej na kamień limby. Naszym poczynaniom przyglądają się pasterz i jego psy. Idą z owcami. Jesteśmy po albańskiej stronie, ale on jest Czarnogórcem. Jego rodzinę fotografowaliśmy w zamienionej na mieszkalny dom byłej strażnicy wojsk jugosłowiańskich, która minęliśmy po drodze. Zaiste granice w tym rejonie są chyba tylko dla kartografów…

Nasza wędrówka zamienia się w survivalową przygodę. Jesteśmy poniżej 2000 metrów, a sypie śniegiem. Z kamieni wznosimy murki osłaniające kuchnię i jadalnię. W dniu ataku na szczyt jest jeszcze gorzej, przez dolinę przesuwają się ołowiane chmury. Krajobraz Kołaty przypominał słoneczne Dolomity, tu jest niczym w Mordorze. Stoki pokryte są drobnym piargiem. Chrzęszczące pod stopami kamienie mają ostre krawędzie. Droga kluczy przez zasłane piargiem kociołki i przez zasypane nim moreny. Szczytowe partie złożone są z piętrzących się skalnych półek rozdzielonych głębokimi rozpadlinami. Szczyt tonie w chmurach. Ścieżka wprowadza do stromego żlebu, który sprawia największe trudności. Zalegające dno piargi uciekają spod nóg. A jeszcze górne partie wypełnia śnieg. Zwiększa to trudności, bo łatwo się poślizgnąć. Z drugiej jednak strony, właśnie mokry śnieg ułatwia podejście. Wystarczy bowiem zdecydowanie wbijać w niego stopy, aby uzyskać znacznie stabilniejszą pozycję niż na gołym piargu. Wiążąc kamienie, śnieg ułatwia podejście. Na szczycie znajdujemy puszkę z zeszytem z wpisami z kilku ostatnich lat. Najwięcej jest miejscowych turystów, ale są również przesłania od rodaków, od Czechów i od Niemców. Dołożywszy własne trzy grosze, ewakuujemy się na dół na tyle szybko na ile to możliwe. Zmierzch zapada prędko, i podobnie jak na Kołacie, zejście przeciąga się do północy. Świadomość, że zdobyliśmy najwyższy szczyt Prokletija dodaje jednak sił, tym bardziej, że dla wszystkich niemal zdobywców 2694 m było życiowym rekordem.

Relaks w Barze
W znanym nam już sklepie w Vusanje pytam prowadzącą go dziewczynę czy zna właściciela żółtej furgonetki, bo chcielibyśmy pojechać nad morze. – Znam, ale on nie jest stąd, brat was zwiezie! Krótki telefon i po chwili pod sklep zajeżdża bus. Targ trwa krótko. Pojedziemy prosto do Baru. Zastanawia mnie tylko dlaczego kierowca jest ze zmiennikiem. Czarnogóra w poprzek ma niespełna 200 km… Zagadka wyjaśnia się. Drogi wiją się między licznymi górskimi masywami. Są kręte i pełne dziur… Osiągamy średnią prędkość 30-40 km/h, i to z trudem. Przejazd do Baru, w sumie dla nas komfortowy, zajmuje 6 godzin! O drugiej nad ranem lądujemy pod drzwiami budynku z pokojami do wynajęcia. Zwiedzanie wybrzeża zaczynamy od kąpieli w cywilizowanych warunkach.

Czuć, że jesteśmy nad Adriatykiem. Chmury znikają, słońce praży i tylko nad górami, które schodzą niemal do morza kłębi się czarny tuman. Montenegro – ta nazwa jak widać nie została wyssana z palca. Taki obraz widzieli od wieków przybywający statkami kupcy i podróżnicy. Mur z gór pomógł mieszkańcom tutejszych miast przetrwać turecką nawałę. Góry tak skutecznie zniechęcały Turków do podróży, że zadowoliwszy się kontrybucją niemal tu nie zaglądali.

Każde z nadmorskich miast jest inne. Bar to przede wszystkim port i plaże. Atrakcją turystyczną jest Stary Bar. Płaci się za bilet i wchodzi przez bramę… Ruiny cerkwi i kamienic tworzą oryginalne muzeum, tonące w zieleni miasto-ogród. Ale życia w nim nie ma.

Tętnią nim natomiast ulice Budvy. Ba, panuje na nich ogromny ruch. Handel, przemysł, targowiska… Oazami spokoju są przybrzeżne wysepki z uważanym za wizytówkę Czarnogóry otokiem Svety Stefan. Kompleks starych, gęsto stłoczonych budowli tworzy oryginalne miasteczko na skalistej wysepce. W całości przekształcone w hotel. Można kwaterować – za stosunkowo duże pieniądze, albo tylko zwiedzać – za symboliczne. Zadowoliwszy się drugą opcją jedziemy do Kotoru.

Klejnot Czarnogóry tuli się do wzgórza, na którym wznosi się cytadela. Ciasne ulice z kamienicami o czerwonych dachach i sięgające wód zatoki (Kotorska Boka) miejskie mury, przywodzą na myśl Dubrownik. Tylko że chorwackie miasto, niczym tramwaj w godzinach szczytu, wypełniają nieustannie nieprzebrane tłumy ludzi. Chociaż i tutaj słyszy się zachwyty we wszystkich niemal językach świata, w Kotorze wciąż jeszcze można złapać oddech. Nie każdy sklep jest butikiem, natomiast każda restauracja serwuje specjały miejscowej kuchni – śródziemnomorskiej ma się rozumieć, ale z bałkańskim, aromatyczno-ziołowym wykończeniem.

This slideshow requires JavaScript.