Mówi się, że chorwacka Dalmacja to „ziemia tysiąca wysp”. W plebiscycie na najpiękniejszą z nich Hvar miałby szansę na zwycięstwo.

Wąskie brukowane uliczki, po których można poruszać się wyłącznie na piechotę, zbudowane z kamienia domy, sympatyczni „lokalesi” przesiadujący w konobach (knajpkach) i na szczęście żadnej atmosfery typowego kurortu zastawionego hotelami i sklepami dla turystów. Wiem, że na pewno mi się tu spodoba!

ŚWIĘTE KORONKI
Rano budzi nas słońce. Trudno żeby było inaczej, skoro Hvar to najsłoneczniejsza z adriatyckich wysp. Niektórzy gospodarze obiecują zwrot pieniędzy gościom, którzy pechowo trafią na brzydką pogodę. Za chwilę jesteśmy już w drodze do największego na wyspie miasta, nazwanego, a jakże, Hvar. Samochód zostawiamy na wyznaczonym parkingu – w labiryncie wąskich ulic jest bezużyteczny. Na główny plac, zwany popularnie piazza (pozostałość po wenecjanach panujących tu w XV i XVI w.) można za to dopłynąć jachtem! Przy rynku wznosi się renesansowa katedra św. Stjepana ze strzelistą dzwonnicą. Mimo że miasto da się przejść w kilkanaście minut, my kluczymy przez kilka godzin. Żałujemy, że przez remont nie zwiedzimy najstarszego teatru miejskiego w Europie (1612 r.). Teatru, który nie dość, że znajduje się na piętrze nadmorskiego arsenału, to jeszcze jest. Za to udaje nam się dostać do klasztoru Benedyktynek. Siostry słyną z misternych koronek robionych z włókien liści agawy. Mimo że stronią od kontaktu ze światem zewnętrznym, jedna z nich zgadza się oprowadzić nas po niewielkim muzeum. – Jesteśmy dumne, że mamy takie ładne „cipki” – opowiada nobliwa zakonnica w trakcie wycieczki. Z trudem udaje się nam utrzymać należną miejscu powagę. Dopiero po chwili rozumiemy, że to po chorwacku koronka. Na koniec wizyta w górującej nad miastem twierdzy. Widok stąd jest obłędny. Czerwone dachówki domów odcinają się od granatowej zatoki, a w dali wyspy archipelagu Wysp Piekielnych (Pakleni Otoci). Co prawda ich chorwacka nazwa tak naprawdę pochodzi od pakliny – smoły żywicznej stosowanej dawniej do uszczelniania kadłubów, jednak turyści wolą tłumaczenie, że wyspy miały chronić miasto Hvar przed piekielnymi mocami.

PROSZEK I KOZICE
Mówi się, że Hvar to lawendowa wyspa. Rzeczywiście, na początku lata zobaczymy tu pachnące fioletowe dywany. Ale nawet kiedy lawenda nie kwitnie, i tak jest obecna na każdym straganie z pamiątkami. Dla mnie jednak Hvar to przede wszystkim winnice. Niektóre z nich liczą sobie 24 stulecia, nic dziwnego, że wpisano je na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Otoczone kamiennymi murkami tworzą niezwykłą szachownicę na płaskowyżu między miastami Hvar i Stary Grad. Z różnych rodzajów wytwarzanych na wyspie win najsłynniejszy jest wytrawny czerwony plavac oraz słodki deserowy prosek. Kiedy mówię właścicielowi naszej ulubionej knajpki Gardelin z mariny w Vrbosce, co po polsku znaczy „proszek”, śmieje się do rozpuku. Ja śmieję się, kiedy on poleca nam grillowane kozice, czyli… krewetki. Hvar jest rajem dla miłośników owoców morza – są tu doskonałe ośmiornice, kalmary, płaszczki, jeżowce i wszelkiego rodzaju ryby – nawet te, które na kursach nurkowych opisuje się jako niebezpieczne (np. skorpeny).

NIESPODZIANKI
Hvar to najdłuższa z chorwackich wysp (ok. 70 km). Turyści odwiedzają zwykle miasta położone na jej zachodnim krańcu, podczas gdy wschodnia część pozostaje dzika i wyludniona. Nieliczne tam drogi nawet doświadczonych kierowców (i rowerzystów) mogą przyprawić o palpitację serca. Nagrodą za trudy jazdy są piękne widoki i bezludne plaże w uroczych zatoczkach. Dlatego między innymi lubią Hvar naturyści. Miejscowi przyzwyczaili się do turystów-naturystów, sami jednak są dość tradycyjni i bardzo pobożni – uroczyście obchodzą święta religijne. Każdy kościół obchodzi święto swojego patrona, a kościołów jest bez liku. Spacerując po Starym Gradzie – najstarszym mieście wyspy (początki w IV w. p.n.e.), niemal co chwila mijamy zabytkowe świątynie. Przy okazji na nabrzeżu natrafiamy na tablicę informującą o wizycie, którą złożył w mieście w 1875 r. cesarz Franciszek Józef. Wtedy Chorwacja i część obecnej Polski należały do austro-węgier- skiego imperium! W ogóle mamy z Chorwatami dużo wspólnego, nie tylko historycznie, ale także językowo i mentalnie. Może właśnie dlatego tak dobrze się rozumiemy? – Przyjedziecie jeszcze na Hvar? – pyta przy pożegnaniu nasz gospodarz. – No pewnie! – obiecujemy, pakując do torby otrzymane w prezencie woreczki z lawendą.

Tekst i zdjęcia: Monika Witkowska

Tekst publikowany na łamach magazynu “Świat Podróże Kultura” w numerze czerwiec 2009 na str. 70-73.