Kiedy mały orangutan kotłuje się w sierści dorosłego osobnika, nawet przez najtwardsze serce przepływa fala ciepła. Podobieństwo do zachowania naszych dzieci jest oczywiste i dowodzi, że Malajowie, z których języka pochodzi nazwa gatunku, nie mylili się. Orang hutan znaczy leśny człowiek.

Na największej z indonezyjskich wysp, na dzielonym z Malezją Borneo, orangutany mają swoje sanktuarium. W Tanjung Harapan działa ośrodek adaptacyjny dla osieroconych maluchów. W Pasir Panjang jest klinika dla chorych, a w Pondok Tanguy – ośrodek rehabilitacyjny dla tych, które dłuższy czas przebywały w niewoli. Dojrzewające i zdrowe osobniki przenosi się do otwartego Camp Leakey, skąd mogą już bez trudu wrócić do swego naturalnego środowiska, jakim jest las deszczowy.

Klotokiem przez dżunglę
Należące do człekokształtnych orangutany, podobnie jak szympansy czy goryle, są wysoce inteligentne. Nie wykazują agresji i chętnie nawiązują kontakt z ludźmi. Ba, pracownicy stworzonych dla nich ośrodków obserwują nieraz wizyty dzikich osobników, które przychodzą wyraźnie po to, by nawiązywać kontakty z młodszymi pobratymcami, otoczonymi ludzką opieką. To naturalna pomoc, nieoceniona przy powrocie do życia w naturze. Opowiadał mi niegdyś o tym Rony, jeden z przewodników prowadzących wycieczki w głąb deszczowego lasu, ale kwitowałem w myślach jego słowa stwierdzeniem: ma facet gadane!

Teraz, gdy na pokładzie łodzi nazywanej klotok, kolejny już dzień przemierzam krainę orangutanów, o słowach Roniego myślę inaczej. Kilka spotkań z leśnymi ludźmi mam już za sobą i to nie tylko w ośrodkach, ale również na ścieżkach Parku Narodowego Tanjung Puting, w sercu krainy orangutanów. Gdy więc tylko w zielonym gąszczu na brzegu rzeki pojawia się rudy kształt, odruchowo podnoszę dłoń w powitalnym geście.

Przybyłem samolotem do Pangkalan Bun w Kalimantanie, jak się nazywa indonezyjską część Borneo, skąd w towarzystwie przewodnika pojechałem do Kumai – bramy krainy orangutanów Tanjung Puting o obszarze 4160 km2 (10 razy większym niż Puszcza Kampinoska). Od tej chwili moje życie toczy się głównie na pokładzie klotoka – pomalowanej na niebiesko drewnianej barce długiej na 6, szerokiej na 2 m. Ważnym elementem jej konstrukcji jest dach. Można się bowiem pod nim schować w poszukiwaniu cienia lub w razie deszczu. Jest jednak pięknie i słonecznie, więc tak jak pozostali pasażerowie spędzam większość czasu na dachu, czyli jak z odrobiną przesady mówi nasz przewodnik – na górnym pokładzie. Zielone gąszcza obu brzegów rzeki toczącej mętne wody tworzą ciasny korytarz, ponad którym rysuje się jedynie wąski pas nieba. Być może właśnie dlatego, że są dogodnym środkiem podróży, klotoki są zwyczajowo malowane na niebiesko.

W dziedzinach Dajaków
Kolor nieba symbolizuje nieograniczoną wolność. Zastanawiam się, jak z niej korzystają autochtoni. Z krainą orangutanów sąsiadują plemiona z ludu Dajaków. To blisko 6-milionowa rozproszona dziś społeczność (w ogóle na Borneo żyje niemal 16 mln ludzi), która sprawiła władzom Indonezji sporo kłopotów. Dajakowie byli bowiem łowcami głów, czego zapatrzone w kulturę euro-amerykańską współczesne rządy nie zamierzały tolerować. Odcięte głowy wrogów, odrąbywane dwoma uderzeniami maczety mandau, ozdabiały niegdyś wejścia do domów, a ich liczba oznaczała status gospodarzy. Wierzono też, że obcięte głowy przeciwników zapewniają zwycięzcom zdrowie i… dobre plony. Trzymających się uparcie tradycji Dajaków, karnie przesiedlano, rozpraszając po archipelagu. Na ich ziemie sprowadzano natomiast przedstawicieli innych ludów i innych religii, co zamiast potencjalne konflikty wygaszać, rodziło nowe.

Jakby w kontraście do budzącej grozę tradycji Dajakowie zajmują się przede wszystkim rolnictwem. I chociaż coraz powszechniejsza jest opinia, że w ich życie i zajęcia szybko wkracza nowoczesność, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że leśni ludzie są wciąż od nas bliżsi mieszkańcom Tapinbini. Tamtejsi Dajakowie nadal mieszkają w drewnianych domach z dachami z palmowych liści. Kultywują dawne zajęcia rzemieślnicze oraz język. Strojów też tak do końca nie zmienili. Zapewne nie dlatego, że nie ulegają modzie, ale dlatego, że ich własne, skąpe odzienie, znakomicie odpowiada potrzebom klimatu. Owszem, kiedy wyruszają do miasta, okazuje się, że korzystają z komórek i dzid ze sobą nie zabierają. W tym akurat nie widzę nic niezwykłego. Przecież jadą po zakupy lub w interesach, a nie po głowy.

Na miejscu natomiast chętnie prezentują swoją kulturę turystom. Bo również tutaj, na odległym od Polski Borneo, folklor jest wartościowym „produktem turystycznym”, zwłaszcza że z zaskoczenia trudno się do nich dostać. Przybywamy do wiosek w grupkach z przewodnikami, więc jak łatwo się domyślić, mieszkańcy mają czas, by przygotować się na spotkanie. W efekcie, podobnie jak w naszych skansenach, oglądam ludzi oddających się tradycyjnym zajęciom. Podziwiam przedmioty wyplatane z ratanu. Próbuję wystrzelić z dmuchawy i wydobyć dźwięk z obcego nawet z wyglądu instrumentu. Przed posiłkiem gospodarze zachęcają do pokręcenia kamiennymi żarnami. Przyjmuję wyzwanie, ciesząc się w gruncie rzeczy, że nie muszę podobnemu zajęciu oddawać się w domu.

Kulminacyjnym punktem programu jest wieczorny spektakl taneczno-muzyczny. Kobiety przywdziewają nań efektowne stroje. A przedzierzgnięci znowu w wojowników i myśliwych mężczyźni popisują się strzeleckim kunsztem. Ich ofiarą padają rozwieszone balony. Wojownik w zwierzęcej skórze z okazałym pióropuszem na głowie, zestrzeliwuje je zręcznie, posługując się dmuchawą. Taką samą, z jakiej mnie zamiast wypuścić strzałkę, udało się jedynie wydobyć niezbyt efektowny świst. Pokaz kończy się tańcem, do którego zapraszani są także goście. Tancerki mają bose stopy. Nie wiem, czy w ich kulturze nadepnięcie zostanie uznane za nieudolność, ale chęć uniknięcia niezręcznej sytuacji dekoncentruje i nie pozwala w pełni poddać się rytmowi. Zrzucam buty. Od razu lepiej!

* * * * *

Kilka dni później patrzę na wyspę z pokładu wznoszącego się samolotu. Wspominam chwile spędzone u „leśnych ludzi”. Konstatuję, jak bardzo powierzchownie doświadczyłem Borneo, wyspy dwukrotnie przecież obszarowo większej od Polski. Jednak nieprzypadkowo wybrałem jako główny cel orangutany. Nie są wprawdzie jedynymi ciekawymi przedstawicielami fauny na wyspie, ale są gatunkiem ginącym, a ich naturalne środowisko kurczy się w zastraszająco szybkim tempie. Mimo że – jak informuje WWF – w ostatnich dwóch dekadach odkryto na Borneo ponad 350 nieznanych wcześniej gatunków fauny i flory, na wyspie intensywnie eksploatuje się lasy. Jeszcze przed ćwierćwieczem zajmowały ponad 75% powierzchni wyspy, dziś porastają niespełna jej połowę.

W organizacji podobnych wypraw specjalizuje się wielu indonezyjskich touroperatorów. Polecam usługi Adventure Indonesia. W ich ciekawej, logicznie skomponowanej ofercie znajdziemy zarówno kilkudniowe wycieczki do sanktuarium orangutanów na Borneo, jak i blisko miesięczne wyprawy pod hasłem „Indonesia Discovery” (www.adventureindonesia.com). Trzeba tylko pamiętać, że koszty każdej z nich nie obejmują przelotów do Indonezji i z powrotem.

Tekst publikowany na łamach magazynu “Świat Podróże Kultura” w numerze czerwiec – lipiec 2015 na str. 6-11.