Żyjemy w społeczeństwie konsumpcyjnym. Wszystko jest produktem, także nasz urlop. I podobnie jak każdy towar powinien być markowy. Mało tego, mniej ważne, gdzie chcemy pojechać; liczy się, gdzie powinniśmy, z kim i za ile urlopować, by być „trendy”. 

Kupujemy ofertę w biurze podróży (może nie splajtuje…) i to nasz cały wkład w wyjazd. Niewiele wiemy o miejscu, do którego się udajemy, bo i po co? Czas spędzimy głównie za murami turystycznego getta. Jeżeli dysponujemy większą sumą pieniędzy, szukamy czegoś ekstra. Co w tym roku jest modne? Wyprawa z himalaistami, narty w Davos, sylwester z podróżnikiem-celebrytą (o tak, jest taka kategoria „gwiazd”), a może poławianie rekinów lub piracka wyprawa na Karaiby. Fajnie, ale  to ciągle produkt, modny, chociaż bezrefleksyjny i nie nasz wybór. Ciągle w mainstreamie, pod publiczkę – żeby zaimponować znajomym z pracy i rodzinie szałowymi fotografiami z egzotycznych rejonów świata. Taki turystyczny blitzkrieg. Szybko i pobieżnie… Atrakcja, goni atrakcję. Rok ciężkiej pracy, by wyjechać na kilka dni i wrócić… jeszcze bardziej zmęczonym.

A może poszukać własnej ścieżki, takich niezależnych wakacji. Nie zwracać uwagi na metkę i pojechać tam, gdzie nie jest cool(towo). Podróżowanie może być oldskulowe, tak jak ciuchy, muzyka i inne elementy stylu życia. Może warto wybrać się na wycieczkę do zakątków zapomnianych przez czas. Powędrować pustym górskim szlakiem, zanocować w bacówce, pospacerować pustą plażą, zobaczyć poranne mgły unoszące się nad doliną lub usłyszeć, jak las budzi się do życia. Gdziekolwiek, byleby zatrzymać się na chwilę i rozejrzeć wokoło. A gdy po powrocie ktoś zapyta: „Gdzie byliście?”, z czystym sumieniem odpowiecie: „Daleko stąd”…