„Z pewną nieśmiałością” przyglądałam się ścianie z owalnych klocków w kolorze fuksji. Bo jakże to mam zrobić? Tak po prostu przyłożyć twarz? Z naciskiem czy bez? A jak uszkodzę sobie liczko? – włączyła się obawa podszyta autoironią. Na miss piękności wszak nie startuję, ale jednak twarz to rodzaj wizytówki. Przeważyła jednak ciekawość. Wsadziłam oblicze w ścianę i poczułam, jak drobniutkie, zaskakująco miłe w dotyku klocuszki przesuwają się do przodu. Śmieszne doznanie. Gdy przeszłam na drugą stronę, zobaczyłam, że w ścianie pozostał odcisk mojej twarzy, kolorowa maska. Ośmielona, odbiłam jeszcze w ten sam sposób obie dłonie. Po czym, zachęcona tak obiecującym wstępem, przekroczyłam próg Świata Techniki w Witkowicach pod czeską Ostrawą.

Trzypiętrowy, przeszklony pawilon ekspozycyjny podzielony jest na cztery strefy: dzieci, cywilizacji, nauki i odkryć oraz przyrody. Na początek postanowiłam zanurzyć się w krainie milusińskich, pomyślanej tak, aby mogły tu spędzić czas z rodzicami na wspólnej zabawie połączonej z odkrywaniem świata. Z Bajkowego Lasu wyruszyłam poprzez centralnie umieszczoną Łąkę do Miasta. Nie mogłam się oprzeć, aby (po raz pierwszy w życiu!) nie wydoić krowy. Sztucznej, rzecz jasna, choć naturalniej wielkości „Milka” miała wymiona z miękkiego materiału, fakturą przypominającego skórę, z których przy odpowiednim pociągnięciu tryskał do wiaderka płyn o barwie mleka. Zabawiłam chwilę w pełni wyposażonej w lilipucie, plastikowe sprzęty AGD, Kuchni, gdzie mogłam „upiec” łudząco przypominającą prawdziwą, pizzę. Obejrzałam jezioro z autentyczną wodą. Zajrzałam na Plac Budowy, do Warsztatu i Autoserwisu, Doktora, a nawet Studia TV. Wokół mnie dzieciaki dosłownie szalały z zachwytu, bo każde z nich mogło spełnić swoje marzenia: poczuć się przez chwilę gwiazdą szklanego ekranu lub Teatru i wystąpić na prawdziwej scenie w autentycznych, przygotowanych przez siebie kostiumach, stać się kierowcą koparki czy sprzedawcą w sklepie mającym w ofercie kolorowe warzywa i owoce (z plastiku, acz gustownie wykonane), albo zagubić się w drewnianym Labiryncie. W strefie cywilizacji przeżyłam, w telegraficznym skrócie, alternatywny dzień swojego życia, przenosząc się do krajów Trzeciego Świata, gdzie brakuje wody pitnej i żywności, miałam szansę poznać najpopularniejsze potrawy kuchni najodleglejszych krajów naszego globu, skorzystać z obcej nam „kulturowo” toalety „po turecku” ale i „sławojki”, dowiadując się, że nie wszędzie używany jest papier toaletowy albo zobaczyć, z jakich pomocy naukowych korzystają dzieci na innych kontynentach.
– Wow! – zajrzałam do wnętrza swojego ciała w strefie świata nauki i odkryć, a to, co tam zobaczyłam, wzbudziło mój niekłamany entuzjazm. Zupełnie, jakbym się obserwowała gdzieś z góry, a moje ciało leżało na stole operacyjnym. I to były rzeczywiście moje organy, podglądane na żywo, w czasie realnym na monitorze tomografu komputerowego. Ochoczo przeskanowałam całą siebie, przesyłając swoje trójwymiarowe zdjęcie od razu na osobistą pocztę. Kapitalne! Podobnie jak możliwość wykrycia chorych tkanek za pomocą aparatury PET (Pozytonowa Tomografia Emisyjna) czy bezpieczna zabawa w klonowanie. Technologie medyczne w tej strefy chyba najbardziej przykuły moją uwagę, choć są też w niej sekcje fizyki, matematyki, nowych materiałów oraz nano i mikro.
Strefa przyrody, zbudowana z cylindrycznych zagród przypomniała mi, że Ziemia jest domem ok 7,8 mln zwierząt. Mają one najprzeróżniejsze kształty, rozmiary i kolory. Również swoich organów, na przykład penisów, których całą galerię można było oglądać w jednym z boksów. Całkowicie zaskoczyło mnie prącie grzechotnika, ale również informacja, że ptaki tego organu zazwyczaj nie posiadają – chyba spałam na lekcjach biologii, bądź moja nauczycielka pominęła ten „wstydliwy” temat. Koniecznie chciałam też przetestować, czy umiem poruszać się jak określone zwierzę, odgadnąć, który z licznych, przedstawionych tropów należy do jakiego gatunku – jakże żałuję, że tego również nie uczono mnie w szkole. Podobnie jak o echolokacji, systemie nawigacyjnym nietoperzy czy sonarze delfinów. Właściwie w tej jednej strefie mogłabym zakotwiczyć na cały dzień. A już musiałam kończyć wycieczkę, więc na pożegnanie wytopiłam sobie w hutniczym piecu własną łyżkę na pamiątkę. To symboliczne nawiązanie do miejsca, w którym znajduje się Świat Techniki. Wchodzi on w skład Dolnego Obszaru Witkowic (DOW), znajdującego się w centrum Ostrawy, gdzie w latach 1828 – 1998 wydobywano węgiel i produkowano surówkę żelaza. Zarządzające nim od 2007 r. stowarzyszenie o tej samej nazwie, stworzyło na terenach pohutniczych wielohektarowe centrum edukacyjno-kulturalne. W ten sposób dawne budynki zlikwidowanego zakładu zyskały drugie, równie ciekawe życie. Wokół unikatowego w skali światowej Wielkiego Pieca nr 1 stworzono szlak dydaktyczny „Śladami produkcji żelaza” –PW1. Zajrzałam w jego czeluści, aby następnie pomknąć windą 80 metrów w górę. Nowoczesna nadbudowa Wielkiego Pieca – Bolt Tower ze szkła i stali to system ażurowych mostków oplatających wieżę widokową, w której znajduje się kawiarenka. Od razu uprzedzam – to wyprawa dla osób pozbawionych lęku przestrzeni, który niestety potrafi mnie nieraz nieźle sparaliżować. Natomiast rozciągająca się stamtąd panorama Beskidów stanowi nie lada gratkę dla fotografa każdego kalibru. Ja na szczęście znalazłam się tam nocą, kiedy ciemności skutecznie kryły jakże przerażająco odległą ode mnie ziemię. Podziwiałam morze świateł ułożonych w fantazyjne wzory, niczym brylantowe kolie na głęboko fioletowym aksamicie.
Do DOW należy też Aula Wielofunkcyjna w formie przeszklonej rotundy z teatralnie wykonaną salą widowiskową na 1500 miejsc. Niegdyś mieścił się tutaj zbiornik gazu. Kolejną propozycją kompleksu Dolnego Obszaru Witkowic jest dawna centrala energetyczna, która pełni dziś funkcję Małego Świata Techniki U6 dla najmłodszych. Oprowadza ich po nim sam Juliusz Verne. Dlaczego właśnie on? Bo huta powstała w roku narodzin autora „W 80 dni dookoła świata”. W tutejszej kawiarence po raz pierwszy skosztowałam czeskiej wersji Cocacoli, czyli Kofoli, produkowanej niedaleko, bo również na Morawach, w „czeskim Manchesterze” czyli mieście Krnow, które za dwa lata świętować będzie tysiąc lat istnienia. Mimo, że Kofola powstała w 1960 r., a więc za Czechosłowacji, kiedy amerykański napój był na tym rynku nie do kupienia, nadal jest głównym konkurentem Coca-coli i Pepsi w Czechach i na Słowacji.
Udało mi się też zjechać na górny pokład nieczynnej już kopalni Anselm, dziś Muzeum Górnictwa w Landek Parku.

Zaledwie kilka chwil w autentycznej, secesyjnej, ciasnej windzie, ale za to z jakimi efektami specjalnymi! Dramatyczny szczęk łańcuchów, łomot zasuwanej kraty, przesuwająca się w dół ściana szybu i kołysanie – miałam wrażenie, że zjeżdżam znacznie głąbiej niż tylko kilka metrów. Przewodnik, stary górnik zaopatrzony w czołówkę, prowadził mnie przez meandry mdło oświetlonych korytarzy, opowiadając barwnie o ciężkiej pracy pod ziemią, odbywającej się tutaj od końca XVIII w. Trzeba było bacznie patrzeć pod nogi, aby nie potknąć się o szyny, nie zawadzić o wypełniony węglem wagon czy taśmociąg. Po raz pierwszy zobaczyłam, w pełni wyposażoną, ścianę wydobywczą z gigantycznym kombajnem, którego wiertło, włączone na chwilę dla zademonstrowania, wydało z siebie ryk tak potworny, że szybko zasłoniłam uszy. Ciarki po plecach przeszły mnie natomiast, gdy dotarłam do wału ochronnego zamykającego sztolnię. Za nim – naturalnie pod precyzyjną ochroną urządzeń mierniczych – czają się śmiercionośne gazy kopalniane. Landek Zdrój to ostatnia propozycja DOV. Na zwiedzenie całego kompleksu warto przeznaczyć cały dzień, a jego finał osłodzić sobie innym, czeskim specjałem – puszystym miodownikiem pod wdzięczną nazwą Marlenka.
tekst i zdjęcia: Anna Kłossowska