Dzisiaj Londyn kojarzy się przede wszystkim z wyjazdami za pracą, ale ja wspominam to miasto z czasów studiów. Sporą część skromnego stypendium zostawiłem nie tylko w pubie „Pod łaciatą krówką”, ale również w zacisznych antykwariatach w dzielnicy Notting Hill. Przez kilka miesięcy uzbierała się pokaźna kolekcja używanych książek i gdy nadszedł czas powrotu, musiałem je jakoś przewieźć do Polski. Liniowy autobus był jedynym rozwiązaniem.

W dniu wyjazdu spakowałem moją bibliotekę do ogromnej i zdecydowanie nieporęcznej torby. Nie był to fartowny pomysł. Podobnie jak decyzja, żeby na dworzec Victoria Station udać się klasykiem londyńskiego transportu miejskiego Routemasterem – piętrowym autobusem. Fakt, mogłem jechać szybką kolejką podmiejską, ale wówczas musiałbym się przesiadać, a książki ważyły przysłowiową tonę. Londyn, wiadomo, wielkim miastem jest, więc ze sporym zapasem czasu wsiadłem do „czerwoniaka” i ruszyłem, ale zaraz stanąłem. Godzina zapasu szybko stopniała w iście wielkomiejskich korkach, a mnie z każdą kolejną minutą przestoju w tempie geometrycznym rosło ciśnienie. Myśli kołatały się po głowie: „Na bank nie zdążę, a następny autobus do Polski dopiero za tydzień. Szlag by to trafił!”.

Nosiło mnie coraz bardziej, co chwila podrywałem się z siedzenia, kląłem pod nosem, nerwowo zaciskałem dłonie. Dodatkowo wkurzali mnie współpasażerowie – flegmatyczni, jak to Anglicy, z dobrodusznymi uśmieszkami patrzyli, jak się miotam bez sensu. 
W końcu chwyciłem plecak i tę… torbę (książki niby papierowe, a zdawało mi się, że dźwigam kamienne tablice) i wybiegłem z piętrusa pomiędzy przystankami. Rzuciłem się „pędem”, ale po kilkudziesięciu metrach ciężar torby mnie przytłoczył. Zziajany i zlany potem dopadłem do skrzyżowania i napastliwie spytałem jakiegoś jegomościa, czy daleko jest do najbliższej stacji metra – The Tube, jak nazywają je londyńczycy. Otaksował mnie nieco spłoszonym wzrokiem i powiedział, że pieszo będzie z piętnaście minut. Dokładnie tyle zostało mi jeszcze czasu do odjazdu mojego autobusu. Niewiele myśląc, wdarłem się do luksusowego mercedesa, stojącego na światłach, i nie poprosiłem, ale wręcz zażądałem od kierowcy – niewątpliwie „białego kołnierzyka” z City – żeby mnie podrzucił do stacji. Musiałem wyglądać na furiata, bo powiedział tylko „OK”
i w kilka minut później biegłem przez podziemia metra, szukając właściwego peronu. Rzuciłem torbę (a niech ją jasna…), a nieliczni oczekujący pasażerowie odsunęli się ode mnie na bezpieczną odległość. Być może wzięli mnie za terrorystę (co jakiś czas przeprowadzano prewencyjne ewakuacje z powodu pozostawionych na peronach toreb).

W końcu dotarłem na dworzec, ale mój autobus odjechał 10 minut temu! Zaryczałem i zrobiłem w tył zwrot. Wypadłem na Warwick Way i w mig zatrzymałem the cab – czarną londyńską taksówkę. Znałem mniej więcej trasę wyjazdową autobusu z Londynu w kierunku na Dover. Jąkając się ze zdenerwowania, wyjaśniłem taksówkarzowi, w czym problem. Z początku nie zrozumiał mnie w pełni; jechał statecznie, zgodnie z moimi wskazówkami. Gdy zatrzymał się na światłach, zacząłem przeklinać na głos, na przemian po polsku i angielsku. Taksówkarz zaniepokojony spytał mnie, dokąd jedzie autobus, który gonimy. – To Poland! – wrzasnąłem. 
I podziałało. Kierowca zsunął czapkę na tył głowy i dodał gazu. Przejechał na pomarańczowym świetle, przemknął przez skrzyżowanie i z piskiem opon wszedł w zakręt. Przejechaliśmy tak kilka kilometrów, aż w końcu zobaczyłem autokar szczelnie wypełniony bagażami. To musiał być ten! Taksówkarz uderzył w klakson i dał znak światłami. Autobus przystanął, a ja poczułem smak zwycięstwa. Taksówkarz radośnie uścisnął mi dłoń. Widziałem, że jest z siebie dumny. Uśmiechnął się tylko i powiedział: Four pounds and good luck!

Tekst publikowany na łamach magazynu “Świat Podróże Kultura” w numerze luty-marzec 2015 na str. 94-97.