Wagonik starego, kultowego już tramwaju linii 28 przemierza siedem wzgórz Lizbony z góry na dół. Gdziekolwiek się nim nie udamy, trafimy na kulinarny rarytas. Bądźmy szczerzy – uciechy gastronomiczne to bez wątpienia arcyważny powód, dla którego należy odwiedzić stolicę Portugalii.

Ciasteczka w Pasteis de Belem
Spacer po Lizbonie zaczynam od Belem, jednej z pamiątek po epoce wielkich odkryć. Każdego roku tysiące, setki tysięcy turystów przyjeżdżają tutaj podziwiać jedyne w swoim rodzaju atrakcje. Po dokładnym obfotografowaniu misternie rzeźbionej wieży Belem, pomnika Odkrywców i klasztoru Hieronimitów, najważniejszego zabytku dzielnicy, każdy, ale to każdy udaje się do tutejszego słodkiego raju, najsłynniejszej lizbońskiej cukierni Pasteis de Belem. Ciasteczka, po jakie w kolejce ustawiają się tu tłumy są kruche, wypełnione delikatnym budyniowym kremem. Oprowadzający mnie po zapleczu cukierni Miguel Clarinha, syn właściciela cukierni, dużo opowiada o produkcji tych wypieków. Nie zdradza tylko jednego – receptury.
– Jest tajna, znają ją zaledwie trzy osoby, a ukryta jest za tymi pancernymi drzwiami – wskazuje metalowe, solidne wrota. Na pocieszenie pochłaniam dwie babeczki. Dwie to minimum. Tu każdy sobie na tyle (lub więcej) pozwala, zupełnie nie myśląc o kaloriach. Trudno mi przy tym wyobrazić sobie ogrom pracy wkładanej w wykonanie tych wspaniałych ciastek. Każde wykonywane jest ręcznie. Podobno jednego dnia sprzedano tu aż 55 tys. sztuk.
Pasteis de Belem działa nieprzerwanie od 1837 r. Zresztą cała Lizbona pełna jest miejsc z historią, z duszą, ze smakiem.

Kawiarnia z 1782 r. i pijalnia wisniówki
W samym sercu miasta, pod adresem Praca do Comercio 3, trafiam do jednej z najstarszych tutejszych kawiarni – otwartej w 1782 r. – Martinho da Arcada. Stąd już blisko na plac Rossio, gdzie pod chmurką (no prawie) od 1840 r. działa kolejna słynna atrakcja – pijalnia wiśniówki – Ginjinha. Do niewielkiego lokalu, który posiada tylko ladę, ciągną nie tylko turyści. Wielu tu miejscowych. Pracownicy pobliskich banków wpadają na kieliszek mocnego likieru, w którym pływają niewielkie owoce. Przeżuwają je, pestki wypluwając pod nogi. Wrócą tu jutro w drodze z pracy do domu.

Obiad u Johna Malkovicha
Zupełnie inne zwyczaje panują w restauracji Bica do Sapato, zaledwie kilometr od Praca do Comercio. Współwłaścicielem restauracji z widokiem na wody Tagu jest John Malkovich. Podobno czasem można tu aktora spotkać. Serwuje u siebie kuchnię nowoczesną z portugalskim akcentem. Jednak jeśli chcemy poczuć prawdziwe miejscowe smaki, wystarczy zagłębić się w ulice barwnej Alfamy. Tę najstarszą dzielnicę mieszkańcy miasta nazywają duszą Lizbony. W kameralnych knajpkach serwuje się gęste zupy caldo verde, grillowane sardynki i domowe kiełbasy. Tu poczujemy, że prawdziwa kuchnia portugalska jest nieskomplikowana, ale przy tym pyszna.

Dorsz w 365 smakach
Oczywiście nie opuścimy miasta bez spróbowania bacalhau, czyli dorsza, w jednym z 365 smaków, na każdy dzień roku. Tę rybę o randze niemal symbolu narodowego dostaniemy prawie wszędzie, a od wyboru smaków może zakręcić się nam w głowie. Co ciekawe, danie narodowe, czyli właśnie dorsz, u brzegów Portugalii nie występuje. Na miejscowe stoły sprowadzany jest z Islandii lub Norwegii.

Nostalgiczne fado
W poszukiwaniu smaków Lizbony warto też zarezerwować choć jeden wieczór w klubie z muzyką fado, która narodziła się w tutejszych portowych zaułkach. Kilka godzin podlanych miejscowym winem, w towarzystwie nostalgicznych pieśni opowiadających historie zawiedzionej miłości albo umiłowania do Lizbony, sprawi, że na pewno zechcemy tu wrócić, by smakować jeszcze więcej.

Tekst Marty Legieć, publikowany na łamach magazynu “Świat Podróże Kultura” w numerze luty-marzec 2015 na str. 82-86.