Z czarami i czarownicami wszak nigdy nie było nic do końca wiadomo i rozważny człek na wszelki wypadek unikał, jak mógł z nimi spotkania. Oczywiście, raz czy dwa, w momentach życiowych rozterek, mógł zwrócić się do takiej jednej z prośbą o radę, a nawet samego diabła prosić o pomoc, ale żeby się z takim towarzystwem zadawać na stałe, to już nie. To nie leżało w obyczajach żadnego z chrześcijan.

Do czasu jednak, gdy nie dowiedziono na podstawie VI rozdziału biblijnej Księgi Rodzaju, że istnieje możliwości stosunków cielesnych kobiet z diabłami. Pierwszą, która się do nich – co prawda po wielodniowych torturach – przyznała, była trzynastowieczna mieszkanka Tuluzy i nazywała się Angela de Labarethe. Jednak jej stos chyba nie zaświecił zbyt wielkim blaskiem i trzeba było poczekać jeszcze prawie dwa stulecia, żeby i inni bogobojni mogli w pełni rozeznać się w tym paskudnym procederze.

Jak nic pomogła w tym, skierowana przeciwko wandensom – twórcom dualistyczne pojmowanego dobrego i złego Boga – krucjata. Później zaś, gdy już zabrakło tych kacerzy, kierowane przeciw nim oskarżenia, jak ulał pasowały do różnego rodzaju czarownic i czarowników, których posądzano o to, że czczą demony i jedzą ludzkie mięso. Analogie były do tego stopnia bliskie, że wyrażenie ‘aller en yaudois’ stało się określeniem drogi na sabat.

Na przełomie 1458/9 roku – przesławne z wytwarzanych tam, bogato zdobionych tkanin- miasto Arras nawiedziła, nieznana wcześniej epidemia, która pociągnęła za sobą śmierć znacznej części mieszkańców, co jak wiadomo, nie stało się bez ingerencji, wrogich pobożnemu człowiekowi, sił piekielnych. Już papież Grzegorz VII w liście do króla duńskiego wyraził żądanie, żeby w razie epidemii, czy innych klęsk, nie prześladowano niewinnych kobiet jako czarownic. Ale w Arras wiedziano swoje i na podstawie zeznań Robineta de Vaulx, inkwizytor Pierre le Broussart pojmał niejaką Deniselle Grentóres – prostytutkę o nie najtęższym umyśle, która poddana torturom, jako współwinnych wymieniła jeszcze cztery inne kobiety oraz zniedołężniałego dziwaka i artystę Jehana la Vitte, noszącego ironiczny przydomek Abbe-de-peu-de-sens, który był, w dodatku, autorem kilku ballad na cześć Najświętszej Marii Panny. Ten ostatni, by uniknąć składania wymuszonych torturami zeznań, próbował sobie odciąć język, ale zrobił to tak niefachowo, że jedynie srodze się pokaleczył, a jako umiejący pisać zmuszony został do złożenia zeznań na papierze. Niestety, nie zachowały się one do dziś, więc musimy oprzeć się na tym, co pozostawił nam kronikarz Jacques du Clercq. Dzięki temu wiemy, że oskarżone kobiety i mężczyźni potrafili błyskawicznie przenosić się na miejsca spotkań z diabłem w ludzkiej postaci, który odczytywał im polecenia. Następnie, piekielny wysłannik kazał się wszystkim całować w tyłek, dawał po kilka monet i zapraszał na ucztę, w czasie której nagle gasły wszystkie światła, by każdy mógł cieleśnie obcować z każdym. Przed nastaniem świtu wszyscy jednak, dzięki diabelskim drągom [baguette] powracali do miejsc, z których przybyli.

Ponieważ przedstawione zarzuty nie miały – zdaniem teologów – „zbyt mocnych podstaw”, czym prędzej dołożono „winnym” zbrodnię podeptania krzyża i 9 maja 1460 całą piątkę, która przeżyła „dochodzenie” spalono na stosie. W miesiąc później – pisał du Clercq – uwięziono wiele znanych osobistości, na równi z niżej urodzonymi niewiastami, niespełna rozumu i innymi. Poddano ich tak straszliwym torturom i okrutnym męczarniom, że niektórzy z nich przyznali się do popełnienia wszystkich zarzucanych im czynów. Nie dość na tym, zeznali, że na owych nocnych spotkaniach rozpoznali wielu ze szlachty, prałatów, panów oraz urzędników dworskich i miejskich. Szaleństwo ogarnęło całe Arras i okolice. Od tej chwili nikt, tak naprawdę, nie mógł być pewien ani dnia, ani godziny i dla „własnego dobra” wskazywał podejrzanych. Trzeba było, aż interwencji sąsiedniej Francji, by normalne życie powróciło do miasta. Powrócił również, bawiący przez te straszne lata w Rzymie, biskup Arras Jean Jouffroy, który wypuścił na wolność cudem ocalałych oskarżonych.

W trzydzieści lat po tych tragicznych wydarzeniach, gdy już Arras zostało na stałe przyłączone do Francji, a Ludwik XI zrezygnował ze swego nieudanego, socjologicznego eksperymentu z wysiedleniem tutejszych mieszkańców i zastąpieniem ich kolonistami z innych francuskich miast, paryski parlament orzekł, iż inkwizytor przeprowadził – powodowany błędem, wbrew zasadom i godności sądu – proces fałszywy i niezgodny z obowiązującą procedurą. Co więcej, zażądał rehabilitacji ofiar i potępił nieludzkie i okrutne przesłuchania oraz tortury zastosowane przez inkwizycję. Tortury w rodzaju miażdżenia członków, przypiekania stóp oraz zmuszania oskarżonych do połykania oliwy i octu. Poprosił też o modły za skazanych na śmierć.

A Żydzi, gdzie? – zapyta uważny Czytelnik. Nie wiem, ale pewnikiem ten, który zechce, potrafi znaleźć ich wszędzie, i w pół tysiąca lat później, jeden z polskich pisarzy doszukał się analogi między tamtymi wydarzeniami, a rozpętaną po marcu 1968 roku w Polsce nagonką na „syjonistów”. Stworzył wówczas „Mszę za miasto Arras” – swoją, bez wątpienia, najlepszą książkę.

Tekst: Krzysztof Łukszewicz

Tekst publikowany na łamach magazynu “Świat Podróże Kultura” w numerze listopad 2004.