Stale poszukuje się odpowiedzi na pytanie, czym turysta różni się od podróżnika.  A może warto zapytać o różnicę między turystą a przybyszem, gościem (nie w sensie gościa hotelowego, tylko kogoś, kogo przyjmujemy pod swój dach). Turysta jest klientem, stroną podpisującą umowę, korzystającą z precyzyjnie określonego i wycenionego pakietu usług (to i to biorę, a za to dziękuję). Tu nie ma miejsca na autentyczne relacje międzyludzkie, margines możliwości spotkania Innego, jak to ujmował Ryszard Kapuściński, jest bardzo wąski. Z jednej strony pozostaje turysta i jego wymagania, z drugiej są usługodawcy i ich pracownicy. Na potrzeby takiego ekonomicznego układu powstały specjalne miejsca wypoczynku, w których obowiązują regulaminy i zasady, ale nie ma głębszych relacji i możliwości wzajemnego poznania. Po prostu jedziemy na wczasy do Egiptu, Tunezji, Turcji czy Kenii. Tak naprawdę otrzymujemy erzac realnego świata, taką udawaną egzotykę. I godzimy się na to, rezygnując z wolności, bo boimy się i nie aprobujemy nieznanego, więc wolimy zdać się na specjalistów, którzy zorganizują nam bezpieczne i atrakcyjne wakacje. Takie jak z folderu.

Jedziemy co prawda w obce kraje, ale pozostajemy za szybą. Z niechęcią i wyższością odnosimy się do mieszkańców: „czarnuchów”, „wieśniaków”, „brudasów” i miejsc, w których żyją. Mogą nas obsługiwać, ale nic więcej. Natomiast z lubością zwiedzamy  atrapy rzeczywistości, zabytki dziedzictwa odebrane lokalnym społecznościom i zagrabione na rzecz globalnej turystyki. Obiekty służą jako tło do robienia zdjęć, bo są opisywane w przewodnikach i umieszczane w turystycznych prospektach, ale i tak pozostają niezrozumiałe i wyrwane z kontekstu. Przemierzając przestrzeń, nie zauważamy prawdziwych miejsc. Geograf Alistair Bonnett, autor przetłumaczonej na język polski książki „Poza mapą”, twierdzi, że „nawet w gruntownie zbadanym świecie odkrywanie wcale się nie kończy; po prostu musi zostać wymyślone na nowo”.

Turystyka, a właściwie przemysł turystyczny, wchłania prawdziwe miejsca i przetwarza je w homogeniczne „raje”. Wyciska, ile się tylko da, i porzuca, zachłannie sięgając po kolejne. Malezyjski poeta Cecil Rajendra opisał ten proces w wierszu „Gdy przybyli turyści”. Oto fragment (tłum. Paweł Cywiński):

Gdy przybyli turyści
Kulturę co ją mieliśmy
Za szybą skryliśmy
Zmieniliśmy nasze zwyczaje
Na modę i przeciwsłoneczne okulary
Przekształciliśmy świętość obyczajów
W peep-show za kilka dolarów

Gdy przybyli turyści
Nie mogliśmy już więcej
Zejść ku naszym plażom
Kierownik hotelu rzekł:
„Tubylcy plugawią morza brzeg”

Na szczęście pozostało jeszcze wiele nieskażonych miejsc, które nadal należą do ludzi, a nie do korporacji. Miejsc spotkań mieszkańca i przybysza, dwóch ciekawych siebie osób, być może nie do końca rozumiejących swoje obyczaje, ale wzajemnie je akceptujących. Ja przybywam z daleka, szanuję ciebie i miejsce, w którym żyjesz. Ty mnie przyjmujesz. Obaj jesteśmy równi, otwieramy się na siebie i chcemy się poznać. W takich miejscach być może nie dostaniesz kawy z mlekiem sojowym, ulubionego drinka lub bezglutenowego posiłku, ale z pewnością doświadczysz bogactwa odmiennej codzienności, przy której „plastikowa” egzotyka blaknie i niknie.

Rzecz jasna gościnności nie należy nadużywać, bo jak głosi marokańskie przysłowie: „Towarzystwo i ryba po trzech dniach zaczynają cuchnąć”, ale to już kwestia dobrego wychowania…

 

Tekst: Robert Szewczyk

Tekst publikowany na łamach magazynu “Świat Podróże Kultura” w numerze Październik -Listopad 2015.