Pędzące po ulicach tuk tuki, wszechobecny zapach goździkowych papierosów i… Lech Wałęsa. Ponoć to tu ludzie żyją najdłużej, język indonezyjski występuje w swojej najczystszej formie, a wschód słońca nad wulkanem Bromo pozostaje w pamięci na całe życie.
Sygnalizacja zapięcia pasów wreszcie gaśnie. Podekscytowana sięgam po plecak – jedyny bagaż, jaki ze sobą zabrałam. Wreszcie po 20 godzinach podróży jestem w Dżakarcie! Farchan, serdeczny przyjaciel, którego poznałam w trakcie wędrówki po Europie, już na mnie czeka. Od razu beszta mnie, że na stolicę kraju przeznaczyłam niespełna dwa dni. Bo przecież można tu tak wiele zobaczyć! Wiem, że niebawem się o tym przekonam. Chwilę zajmuje mi przyzwyczajenie się do lewostronnego ruchu.
Duży Durian, bo tak brzmi potoczna nazwa Dżakarty, potrafi zaskoczyć. Wytchnienie znajduję na zielonym placu Niepodległości – Medan Merdeka, pośrodku którego mieści się Monas, czyli pomnik narodowy w postaci wieży z tarasem widokowym. Stąd już niedaleko do Muzeum Narodowego, gdzie przed wejściem wita gości posąg słonia. To świetne miejsce, by poznać bliżej indonezyjską kulturę i historię. Klimatyzacja i ciekawe eksponaty sprawiają, że mam ochotę zostać tu dłużej, ale nogi odmawiają mi posłuszeństwa. Z kolejnymi atrakcjami będziemy musieli poczekać do jutra. I wtedy Farchan wspomina o Pasar Baru, starej ulicy handlowej z czasów kolonialnych, niegdyś bardzo modnej wśród elity miasta. Jestem wykończona, ale nigdy na tyle, żeby odpuścić sobie zakupy! Łapiemy taksówkę i po ok. 15 minutach jesteśmy na miejscu. Tkaniny, ubrania, kosmetyki, buty, szale… Kręci mi się w głowie od tej różnorodności. Bo na Pasar Baru można znaleźć wszystko i to w przystępnej cenie. Istny raj dla zakupoholików!
W kulturalnym sercu wyspy
Po solidnej dawce zwiedzania stolicy – Farchan nie odpuścił mi następnego dnia – pora na Yogyakartę leżącą u podnóża wulkanu Merapi. Szkoda czasu na odpoczynek. Moim celem jest Kraton – Pałac Sułtański i Taman Sari, czyli Wodny Pałac. Ten ostatni służył poprzedniemu sułtanowi, jego 35 żonom i ponad setce dzieci za miejsce letniego wypoczynku. Tłoczna aleja Malioboro wypełniona jest licznymi straganami, sklepikami, budkami z jedzeniem i rikszarzami. Mój przewodnik, Marti, na wieść, że jestem z Polski, dumnie informuje mnie, że prezydent Lech Wałęsa spotkał się tutaj z sułtanem. – Znam też waszych piłkarzy! Dudek, Boniek – wylicza podekscytowany. – Dobra polska piłka – uśmiecha się. Pałac jest urokliwy. To tutaj sułtani, będący jeszcze poligamistami, zabierali swoje rodziny. Marti wskazuje na trzy baseny: w jednym kąpały się dzieci, w drugim żony, w trzecim sułtan. Oczywiście nie sam. Przed kąpielą wybierał żonę, z którą chciał spędzić noc. Z tego też powodu obok basenu wybudowano sypialnię.
Z wizytą u sułtana
Do Kratonu docieram tuż przed zamknięciem. Gdy bileter dowiaduje się, że jestem z Polski, dostaję zniżkę, a przewodniczka na starcie opowiada o spotkaniu sułtana z Wałęsą. Uśmiecham się na myśl, ile razy to jeszcze tutaj usłyszę…
Teren pałacu – przestronny i wypełniony zielenią – potrafi zachwycić. Zbudowany w 1790 r. w każdym szczególe nawiązuje do tradycyjnych jawajskich wierzeń. Front pałacu skierowany jest w stronę góry Merapi, natomiast jego tyły osłania Ocean Indyjski, który według wierzeń był siedzibą Kanjeng Ratu Loro Kidul, królowej Mórz Południowych i żony sułtana. Zwiedzanie zaczynam od Pagelaran – pawilonu, w którym niegdyś obradowali sułtańscy ministrowie i wojskowi, a który dziś stanowi miejsce ważnych wydarzeń artystycznych. Większe wrażenie jednak robi Bangsal Kencono, czyli pawilon złotego tronu. Przeplatające się motywy hinduistyczne i arabskie są doskonałym przykładem sztuki jawajskiej odzwierciedlającej religijną i kulturalną różnorodność regionu.
Ciekawe pomieszczenia znajdują się także na południowej i wschodniej stronie dziedzińca. Jedno z nich służy do przygotowania herbaty dla sułtana. A skoro o herbacie mowa, widzę pałacową świtę, która siedzi na stopniach jednego z pawilonów, popijając gorący napar i paląc papierosy. Czy nie powinni chronić swojego władcy? – Tu nie ma prawdziwych wojskowych strażników – uśmiecha się przewodniczka, widząc moje zdziwienie. Tłumaczy, że wedle wierzeń Kraton jest chroniony niewidzialnymi siłami, więc dodatkowe zabezpieczenie nie jest potrzebne.
Po wizycie w Kratonie wybieram się na spacer kolorowymi ulicami Yogy, planując kolejne etapy podróży. Zacznę od zwiedzania świątyń Borobudur i Prambanan.
Dziewięć stopni do nirwany
Borobudur to jedno z najpiękniejszych miejsc w środkowej Jawie. Największa buddyjska świątynia-monument została zbudowana z ponad 2 milionów kamieni bez użycia zaprawy murarskiej. Budowa trwała 100 lat i zakończyła się ok. 850 r. n.e. Monument w kształcie piramidy nie posiada żadnej przestrzeni wewnętrznej. Składa się z dziewięciu poziomów, tzw. tarasów. Pierwsze pięć symbolizuje pokusy ziemskie, kolejne trzy – świat ducha, a na samej górze znajduje się kilkumetrowa stupa – symbol nirwany. Świątynię najlepiej odwiedzać w godzinach porannych, kiedy nie ma jeszcze wielu turystów, a światło pięknie eksponuje najdrobniejsze jej fragmenty. I najważniejsze – zwiedzamy zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Wedle wierzeń, wybierając kierunek przeciwny, skierujemy się ku złu. Na każdym poziomie, także w stupach, znajdują się posągi Buddy. W sumie jest ich ponad 500. Niesamowite wrażenie robią także reliefy przedstawiające historię jego życia.
W hołdzie bogowi zniszczenia
Po wizycie w Borobudur kierowca zabiera mnie do Prambanan – kompleksu hinduistycznych świątyń znajdującego się kilkanaście kilometrów na wschód od Yogyakarty. Wysokie na 45 metrów wąskie budowle oddają cześć trzem bogom – stworzenia (Brahma), zniszczenia (Sziwa) i opieki (Wisznu). Wszystkie skierowane są na wschód.
Ciekawostką jest, że najmniej świątyń na Jawie powstało dla Brahmy, boga stworzenia. – To dlatego, że on już wykonał swoje zadanie, więc ludzie nie widzą powodu, żeby oddawać mu cześć – tłumaczy Kukuh, który oprowadza mnie po terenie. Najwięcej świątyń postawiono dla Sziwy. Ludzie wierzą, że dzięki temu powstrzymają jego gniew i zapobiegną kolejnym katastrofom. Wnętrze głównej świątyni składa się z czterech pokojów. W jednym znajduje się posąg Sziwy, w pozostałych trzech: posąg żony, nauczyciela i syna.
Kretek, kretek
Następnego dnia z Yogyakarty wylatuję do Syrabayi, stolicy wschodniej Jawy. Duże głośne miasto potrafi zaskoczyć. Przekonuję się o tym, odwiedzając muzeum i zarazem fabrykę papierosów House of Sampoerna na Jembatan Merah. To tutaj robi się słynne indonezyjskie papierosy kretek (nazwane tak od dźwięku, który wydają w trakcie palenia).
Założycielem fabryki był Chińczyk – Liem Seeng Tee, który pracował w małej fabryce papierosów i razem z żoną prowadził stragan z żywnością i tytoniem. Pewnego dnia pojawiła się szansa odkupienia dużej ilości różnorodnego tytoniu od handlarza, który właśnie zbankrutował. Problem w tym, że Seeng nie posiadał żądanej kwoty. Z pomocą przyszła żona, która przez lata gromadziła oszczędności w bambusowym palu straganu. Nie tylko stać ich było na wykupienie tytoniu, ale także na zakup przypraw – goździków, wanilii, czekolady, które stanowiły potem bardzo ważny składnik ich papierosów.
Hala fabryki robi wrażenie – setki kobiet ręcznie zwijają papierosy w niesamowitym tempie. Dlaczego tylko kobiety? Właściciel uważał, że są bardziej skrupulatne, dokładniejsze i zręczniejsze od mężczyzn. I faktycznie, przyglądam się grupce kobiet w pokoju za szybą, które z niebywałą szybkością zwijają papierosy i ręcznie – bez liczenia – pakują je do pudełek. Okazuje się, że bardzo rzadko się mylą – odpowiednią ilość mają wyćwiczoną w palcach.
Skutery, przyprawy i meczet
Mieszanina niekoniecznie sympatycznych zapachów, stragany z nieustraszonymi naganiaczami, oferty podwiezienia rikszą za bezcen – tak pokrótce można scharakteryzować Chinatown. Zmierzam do dzielnicy arabskiej Qubah, gdzie znajduje się słynny meczet Sunan Ampel. Budowla z zewnątrz wygląda imponująco. Zewsząd zmierzają do niej grupy pielgrzymów. Niestety nie mogę wejść do środka – nie mam tradycyjnego stroju. Mogę go kupić na jednym z kolorowych straganów, jednak cena skutecznie mnie od tego odwodzi. No i zaczyna się zmierzchać. Słyszałam, że wieczorami w tych rejonach nie jest zbyt bezpiecznie, dlatego decyduję się na rikszę. Chłopak wiezie mnie przez centrum najsłynniejszego bazaru – Pasar Pabean. Ciekawe jest, że bazar otwiera się o piątej po południu, a zamyka nad ranem. To tutaj mieszkańcy przychodzą po świeże ryby, owoce morza, warzywa i przyprawy. Feeria barw i zapachów odurza.
Nocą na Bromo
Budiego, kierowcę, który zawiezie mnie na Bromo, poznaję podczas kolacji. Otoczona mapami i notatkami kombinowałam, jak się dostać na wulkan. Kelnerzy postanowili mi pomóc, słysząc, że ograniczają mnie czas i pieniądze. Po kilku chwilach poznaję niskiego faceta z wąsem. Okazuje się, że Budi jest wujkiem jednego z kelnerów i całkiem nieźle mówi po angielsku. Dobijamy targu. Duże znaczenie ma fakt, że jestem z Polski i – co już dla nikogo nie powinno być niespodzianką – Lech Wałęsa odwiedził Jawę…! Budi przyjeżdża po mnie o 2300. Do wioski Cemora Lawang leżącej na północnym wschodzie krateru Bromo docieramy po niespełna pięciu godzinach. Jest zimno, a ciemności rozświetla jedynie księżyc. Przebieram się w cieplejsze ciuchy. Na szczyt docieramy na kilkanaście minut przed wschodem słońca. I faktycznie jest tu tłoczno, ale udaje mi się znaleźć dobre miejsce. Po paru minutach na niebie pojawia się czerwona poświata, a zaraz za nią powoli wyłania się kula słońca. Masz szczęście – uśmiecha się Budi – dziś nie ma dużej mgły. Pokazuje dymiące wulkany – najwyższy na Jawie Semeru i mniejszy, znajdujący się wewnątrz olbrzymiego (średnica 10 km) krateru. To właśnie z niego, wraz z dwoma innymi wulkanami – Kursi i Batok – wyrasta Bromo. Wśród mieszkańców okolicy od lat krążą różne legendy na jego temat. Mnie najbardziej spodobała się ta, że krater został wykopany przez kochającego się w księżniczce ogra jedynie za pomocą połówki łupiny kokosa.
Tekst: Agnieszka Zawistowska