Wiesław Prządka –  wirtuoz akordeonu i jedyny Polak grający na bandoneonie diatonicznym – instrumencie charakterystycznym dla tanga argentyńskiego. Kompozytor, aranżer i dyrektor artystyczny dużych widowisk muzycznych. Dzięki niemu akordeon zaczął się pojawiać w filharmoniach jako instrument solowy. Wykonuje muzykę z całego świata z własnymi innowacjami, które owocują nowymi aranżacjami i programami koncertów.
Sposób jego gry nadał akordeonowi nowy wymiar. Najbliższe są mu francuska muzyka akordeonowa i tango.

Jest Pan poznaniakiem?
Z wyboru. Urodziłem się i wychowałem w Wolsztynie. Do Poznania przyjechałem uczyć się w liceum muzycznym. Potem zdałem do poznańskiej Akademii Muzycznej i tak zostałem tutaj na dłużej. Przez pewien czas uczyłem w szkole muzycznej, w której utworzyłem klasę muzyki rozrywkowej. Chciałem pokazać młodym ludziom, że na akordeonie można zagrać wszystko! Później przez kilka lat mieszkałem w Krakowie i współpracowałem z Teatrem im. Słowackiego przy spektaklu Tango Piazzolla; koncertowałem i uczyłem się arcytrudnej gry na bandoneonie diatonicznym. Potem były jeszcze Wrocław i Jelenia Góra. Wróciłem do Poznania, bo stąd wyszedłem, mam tu wielu przyjaciół i fanów.

Jest Pan entuzjastą akordeonu, który w Polsce kojarzy się z zabawami ludowymi i wiejskimi weselami. Nie przeszkadza to panu? Nie myślał Pan o innym instrumencie?
Poniekąd akordeon pojawił się w moim życiu przypadkiem. Od dziecka marzyłem żeby grać na jakimś instrumencie. Ojciec chciał kupić mi pianino, ale akordeon był tańszy i dostałem go na gwiazdkę. Rzeczywiście, koledzy w szkole muzycznej podśmiewali się ze mnie; byłem jedynym, który wybrał ten instrument. W szkole podstawowej grałem też na trąbce i mój nauczyciel odradzał mi akordeon, twierdząc, że nie będę miał co robić. Kiedy musiałem dokonać wyboru, bliższy sercu okazał się jednak akordeon i tak już przy nim zostałem. Koledzy już się dzisiaj nie śmieją, na kobiety działa, a ja jestem dumny, że moją miłością do tego instrumentu zaraziłem tylu ludzi.

Już od dzieciństwa ciągnęło do muzyki?
Tak, muzyka towarzyszyła mi od najmłodszych lat dzięki mojemu ojcu. Nie był zawodowym muzykiem, rysował projekty domów, ale kochał muzykę. Znał nuty, grał na skrzypcach, trochę na gitarze. Mieliśmy w domu dużo płyt. Zamiast oglądać telewizję wolałem włączyć płytę, położyć się na dywanie i pogrążyć w słuchaniu. Ojciec nauczył mnie wygrywania wielu melodii na cymbałkach, które dostaliśmy z bratem na gwiazdkę. Po latach odkryłem, że gra na instrumentach jest dla mnie najlepszym relaksem, działa jak medytacja.

Jak przebiegała nauka gry na akordeonie?
Zacząłem się uczyć w ognisku muzycznym w Wolsztynie. Po trzech latach moja nauczycielka, pani Elżbieta Skorupińska, wysłała mnie na ogólnopolski konkurs w Międzyrzeczu. To była 6 klasa szkoły podstawowej. Pojechała też ze mną do szkoły muzycznej w Zbąszyniu, do Tadeusza Laufra, który przesłuchał mnie i zaproponował naukę pod swoim kierunkiem. W siódmej i ósmej klasie dojeżdżałem już do Zbąszynia. W tym samym czasie grałem na trąbce w orkiestrze dętej, którą w szkole podstawowej numer 3 w Wolsztynie założyli muzycy z filharmonii. Grał tam też mój brat na puzonie. Kiedy musiałem zdecydować, na jakim instrumencie chcę kontynuować naukę w szkole średniej, nie miałem wątpliwości. Mój nauczyciel gry na trąbce był zły, że idę do klasy z akordeonem.  Ale ja już wtedy wiedziałem, że we Włoszech i we Francji ten instrument jest traktowany poważnie.

Dzięki Pana pasji do akordeonu staje się on poważanym instrumentem także w Polsce.
Nie tylko dzięki mnie, jest nas już kilku. Jako jeden z pierwszych zacząłem grać profesjonalnie na akordeonie muzykę rozrywkową. Jednocześnie występowałem z orkiestrami filharmonicznymi jako solista. Chciałem udowodnić, że na akordeonie można grać profesjonalnie i różnorodne gatunki muzyczne: jazz, muzykę francuską, klasykę, a potem przyszło tango.

Akordeonowa muzyka francuska wykonywana na innym instrumencie, nie miałaby już tego czaru. A jak jest z tangiem?
Tango to przede wszystkim bandoneon, w Polsce powszechnie mylony z akordeonem, a to jest inny instrument. Podczas koncertów wyjaśniam słuchaczom, na czym polega różnica między tymi instrumentami. Mają inne brzmienie, inne możliwości wydobywania i kształtowania dźwięku. Bandoneon bywa nazywany duszą tanga. To na nim powinno się grać tango, a już na pewno argentyńskie.

Ilu bandoneonistów jest w Polsce?
Są dwa rodzaje bandoneonów. Chromatyczny, którego układ guzików jest podobny do akordeonu i bandoneonistów grających na tej odmianie jest już trochę w Polsce. I diatoniczny, na którym bardzo trudno nauczyć się grać, ponieważ układ dźwięków jest nielogiczny, instrument reaguje inaczej na te same dźwięki podczas otwierania i w inny sposób w trakcie zamykania miecha. Nie wdając się w szczegóły, każdy fragment muzyczny to nauka czterech układów. Astor Piazzolla mawiał, że trzeba być wariatem, by chcieć się nauczyć na nim grać. Jako pierwszy w Polsce zacząłem grać na bandoneonie diatonicznym, i z tego co mi wiadomo, wciąż jestem jedynym Polakiem, który na nim gra. Zainspirował mnie Waldemar Malicki. Wiele lat upłynęło, zanim opanowałem technikę gry na tym instrumencie i właściwie wciąż się uczę.

Miał Pan możliwość doskonalenia umiejętności gry na bandoneonie w ojczyźnie tanga. Jakie wrażenia?
Tak, podróżowałem trochę po Argentynie. Przede wszystkim chodziłem na koncerty. Wiele się nauczyłem, czerpałem z doświadczeń rasowych bandoneonistów. Wiedziałem, że będzie to rodzaj weryfikacji moich umiejętności, ale byłem otwarty. Trudno Europejczykowi porównywać się z Argentyńczykami, którzy od pokoleń grają na bandoneonie. Technika ich gry jest imponująca.  Ale okazało się, że to, co w tangu jest najważniejsze – emocje, dusza i głębia gry –  potrafię oddać dobrze. Spotkałem się z uznaniem argentyńskich bandoneonistów. Spełniło się też moje marzenie – zagrałem na ulicy z lokalnym zespołem oraz na placu San Telmo w Buenos Aires.
Na północy Argentyny poznałem tamtejszych górali i ich folklor. Największe wrażenie zrobiła na mnie grota skalna El Anfiteatro w Quebrada de las Conchas, nazywana przez Indian Bramą Niebios. Przyjeżdżają tam muzycy z całego świata, by wydobyć kilka dźwięków. Ja zagrałem polskie tango Już nigdy Jerzego Petersburskiego. Nieoczekiwanie przyłączył się do mnie argentyński gitarzysta, zawodowy muzyk i potem zaczęliśmy razem grać Astora Piazzollę. Po chwili dołączył wokal i zrobił się spontaniczny koncert. Byłem pod ogromnym wrażeniem przyrody, akustyki i ludzi. Nigdy tego nie zapomnę.

Zaraz po powrocie do Polski zagrałem koncert w filharmonii w Wałbrzychu. Dyrygował Argentyńczyk Gustavo Fontana. Bez starań z mojej strony los styka mnie z Argentyną i jej kulturą.

A potrafi Pan tańczyć tango?
Przez pewien czas chodziliśmy z żoną na lekcje do akademii tanga, prowadzonej przez naszych przyjaciół. Oboje mamy mnóstwo zajęć i to była dla nas świetna terapia. Przez półtorej godziny zapomina się problemach i skupia wyłącznie na tym, co się robi na parkiecie. Tango jest szczególnym tańcem, to czas spędzony naprawdę razem.

Jakie predyspozycje są potrzebne, żeby dobrze grać na akordeonie i bandoneonie?
Trzeba mieć siłę. Kiedy zacząłem uczyć się grać na bandoneonie, ciągle bardzo bolała mnie prawa ręka. Akordeon zamyka i otwiera jedna ręka, a na bandoneonie muszą pracować obie. Gram stojąc, co jest dodatkowym wysiłkiem. Grając na bandoneonie stoję praktycznie na jednej nodze, więc potrzebna jest dodatkowo umiejętność zachowania równowagi. Trzeba to wszystko wypracować.

Jak?
Nie chodzę na siłownię, zastępują mi ją godziny spędzone przy instrumentach. Rzeczywiście, muszę dbać o kręgosłup. Akordeon waży prawie 20 kilogramów,  bandoneon 8, więc jest co dźwigać. Wykonuję codziennie specjalne ćwiczenia. Znalazłem odpowiednie –  rytuały tybetańskie. To mi pomaga.

Czy to prawda, że zaczął się Pan uczyć grać na fletni Pana?
Prawda. Przywiozłem ją z Argentyny. Na północy kraju w miejscowości Tilcara chodziłem do miejscowego klubu muzycznego. Poznałem tam muzyków z miejscowego zespołu grającego argentyński folklor m.in. właśnie na fletniach Pana. Od razu nawiązaliśmy kontakt. Przez cały czas mego pobytu w Tilcara chodziłem do nich na lekcje. Mój nauczyciel okazał się budowniczym fletni  Pana i skonstruował instrument specjalnie dla mnie. Potrzebuję jeszcze czasu, by go opanować.  A o czas trudno, bo nie tylko sam dużo koncertuję, ale angażuję się też w organizację cudzych mniejszych i większych projektów.

W marcu br. w poznańskiej Auli UAM odbył się koncert z okazji jubileuszu 25-lecia zespołu New Musette Quartet, którego jest Pan twórcą i leaderem. Jakie były początki tej formacji?
Kiedy zakochałem się w muzyce francuskiej i atmosferze romantycznego Paryża, postanowiłem założyć własny zespół grający tę muzykę. Znalazłem w znajomych muzykach bratnie dusze, zainspirowałem się najsłynniejszymi francuskimi akordeonistami, stworzyłem własne aranże i zaczęliśmy występować jako Musette Quartet.

Nieco później, kiedy poznałem Richarda Galliano, francuskiego akordeonistę, uznawanego za najwybitniejszego na świecie wirtuoza tego instrumentu, zachwyciłem się stworzonym przez niego

stylem new musette. Jest to odniesienie do tradycji walczyków francuskich, ale granych z elementami jazzu. Postanowiłem przenieść to do Polski; zaaranżowałem kilka francuskich utworów, napisałem też własne. Projekt Musette Quartet kupiła w 1998 roku do TVP 2 Nina Terentiew, która doceniła jego wyjątkowość.

Za swój sukces uznaję fakt, że stanąłem na scenie obok Richarda Galliano. To było dla mnie ogromne i niezapomniane przeżycie. Potem nagraliśmy wspólną płytę. Zespół, o nowej nazwie New Musette Quartet przeszedł szereg transformacji, ale trwa do dziś.

Czym skutkuje ćwierć wieku wspólnego grania?
Myślę, że 25 lat prawie w tym samym składzie to spore osiągnięcie. Zagraliśmy w tym czasie wiele niezwykłych koncertów, a ukoronowaniem naszej «francuskiej przygody» był właśnie wspomniany koncert jubileuszowy w Auli UAM..

Wzięli w nim udział Pana przyjaciele. Program koncertu wypełniły najpiękniejsze walce Paryża, przeboje Edith Piaf, Franka Sinatry i Joe Dassina, muzyka filmowa Francisa Lai, utwory wspomnianego Richarda Galliano, tanga Astora Piazzolli, Pana kompozycje i standardy jazzowe. Czym Pan się kierował wybierając repertuar i wykonawców?
Zawsze kieruję się tym co jest bliskie mojemu sercu. Dobór utworów, ich dynamikę, aranżacje buduję za każdym razem inaczej. W tym koncercie łącznikiem był skład New Musette Quartet:  Wiesław Prządka – akordeon, Edmund Klaus – gitara, Zbigniew Wrombel – kontrabas, Andrzej Mazurek – perkusja, instrumenty perkusyjne. Towarzyszyliśmy solistom w każdym utworze, a mnie zależało, by brylował akordeon. Nazywam takie koncerty «magic accordion»  – to sformułowanie najlepiej oddaje ideę.

Zaprosiłem wokalistów: Olgę Bończyk, Justynę Szafran, Krzysztofa Kilijańskiego i Jacka Kotlarskiego, a także instrumentalistów: Kacpra Smolińskiego grającego na harmonijce i Dominika Bukowskiego na wibrafonie. Każdy z nich ma to coś, co dla mnie jest niezwykle ważne, wręcz kluczowe w muzyce – przekaz artystyczny, wkładanie całej duszy w to, co się w danym momencie wykonuje i miłość do widzów. Koncert poprowadzili Jadzia i Tadeusz Kutowie z Teatru Naszego w Michałowicach. Stał się on wydarzeniem nie tylko muzycznym, ale też niemal familijnym. Krótko mówiąc, osiągnąłem swój cel. Bardzo ważna była też dla mnie postać dyrygenta Bohdana Jarmołowicza, który poprowadził orkiestrę Teatru Muzycznego w Poznaniu. Z Bohdanem grałem przez wiele lat jako solista na estradach wielu filharmonii, nagraliśmy razem płytę z Polską Filharmonią Sinfonia Baltica w Słupsku. Świetnie się rozumiemy na scenie.

Co teraz przed Panem?
Pracuję nad dwoma dużymi projektami. Jeden to koncert na szczycie góry, dosłownie na szczycie, w Krynicy-Zdroju, organizowany już po raz drugi przez Słotwiny Arena. Drugie wydarzenie jest przedsięwzięciem międzynarodowym. Na razie mogę tylko zdradzić, że chodzi o muzykę filmową i Paryż. Wspólnie z Casa Buena Academia del Tango i Teatrem Tanga pracujemy nad nowym spektaklem, do którego zainspirował nas wspólny pobyt w Argentynie.

Kto wpadł na pomysł koncertu na szczycie góry w Krynicy?
Jestem w Krynicy-Zdroju częstym gościem. Kiedy rok temu współtworzyłem podobny koncert od strony muzycznej, zrobiło się z tego duże wydarzenie, wyszło wspaniale. Ośrodek Słotwiny Arena podjął decyzję o kontynuacji. Zatem w tym roku odbędzie się ponownie 13 lipca, z jeszcze większym rozmachem. Będą  to Dźwięki Gór.

Czym ten koncert będzie się różnił od koncertów w tradycyjnych warunkach?
Jest przygotowywany w pełni profesjonalnie, ale niezwykłe miejsce tworzy wyjątkową atmosferę. Muzyka, reżyseria świateł i usytuowanie sceny łączą się w olśniewający spektakl. Nie trzeba się wspinać, żeby dotrzeć na koncert. Goście wjeżdżają na górę nowoczesną koleją krzesełkową i tą samą drogą wracają. To taka niecodzienna, letnia przygoda w górach.

Kto wystąpi?
Nie mogę zdradzić jeszcze szczegółów. Będzie to polsko-argentyńska kooperacja z udziałem wybitnych muzyków, m.in. Krzesimira Dębskiego, Artura Andrusa i cudownych Indian, których poznałem w Argentynie.

Serdecznie zapraszam miłośników gór i muzyki. Spotkajmy się 13 lipca w Krynicy-Zdroju!