Kiedyś na zachód USA jechało się w pogoni za lepszym jutrem – sławą i pieniędzmi. Dziś trzy stany: Kalifornia, Nevada i Arizona oferują turyście spełnienie marzeń o wielkiej przygodzie. Zatem, jak mawiał Horacy Greeley: „Na Zachód, młody człowieku”.

Naszą przygodę zaczynamy w Los Angeles. Wynajmujemy kabriolet i wszystkie 19 przedmieść, z których składa się miasto, stoi przed nami otworem. Dla mnie najważniejsze było zwiedzanie Hollywood, do którego tłumnie przybywają młode gwiazdki śniące o sławie. Na Hollywood Boulevard, głównej ulicy w tej części miasta, ludzie spacerują z pochyloną głową i oczami wbitymi w trotuar. Wypatrują gwiazdy ulubionego aktora, piosenkarki lub zespołu. Co chwilę ktoś przykuca, by zrobić zdjęcie. W okolicy Kodak Theatre, w którym są rozdawane najważniejsze nagrody filmowe Oscary, krążą postaci znane z kinowego ekranu: kapitan Ameryka, Charlie Chaplin, Batman i pirat Jack Sparrow. Wszyscy zapraszają, aby zrobić z nimi zdjęcie. Pozują i przyjmują napiwki. W sobotnią noc Hollywood Boulevard zaprasza do zabawy. Z klubów dobiega głośna muzyka. Przed najmodniejszymi z nich ustawiają się długie kolejki. Co jakiś czas podjeżdżają długie limuzyny, z których wysiadają młodzi ludzie spragnieni rozrywki. Na turystów o bardziej wyrafinowanych gustach czeka amfiteatr Hollywood Bowl, gdzie odbywają się koncerty muzyki poważnej ze wspaniałą oprawą pirotechniczną. Międzystanowa 15. prowadzi nas ze Złotego Stanu, czyli Kalifornii, do Srebrnego – Nevady. Mijam sławny znak: „Witamy w bajecznym Las Vegas“ i już jestem w mieście blichtru i kiczu. Zanim zdecyduję się przekroczyć próg kasyna, aby wejść do kasyna, wystarczy ukończyć 21 lat, spaceruję po ulicach. Nie mogę oderwać wzroku od miniaturowej kopii Wenecji, pałacu Cezara, wieży Eiffla, piramidy wśród palm. Podziwiam fontanny przed kasynem Bellagio. Z perfekcyjnie zsynchronizowanych dysz na kilkadziesiąt metrów w górę tryska woda przy akompaniamencie muzyki i w blasku świateł. Pokazy przyciągają tłumy widzów. Trudno znaleźć miejsce przy murku obok sztucznego jeziora.

Cud w Arizonie
Od Wielkiego Kanionu Kolorado dzieli nas pięć godzin jazdy. Z Las Vegas wyruszamy więc wcześnie rano. Prosta nitka autostrady poprowadzona przez pustynię nie wymaga od kierowcy skupienia, dzięki czemu mogę podziwiać bezkresny krajobraz. Wreszcie docieramy do cudu natury wyrzeźbionego przez rzekę Kolorado. Żadne zdjęcia nie są w stanie oddać majestatu największego przełomu rzeki na świecie. Człowiek czuje się tu mały i bezsilny, pełen respektu wobec natury. Głęboką na ponad 2 tys. m i szeroką od 800 do 29 tys. m rozpadlinę otaczają skały o oszałamiających kształtach i kolorach: od jaskrawych po najciemniejsze, od stromych cypli po strzeliste wieżyce z piaskowca. Z kilku punktów widokowych na południowej krawędzi wypatrujemy rzeki Kolorado. Dawno nie padało i dlatego woda zmieszana z pyłem jest brązowa – trudna do zauważenia pośród skał. Wytężam wzrok i wreszcie dostrzegam brunatną nitkę rzeki wijącą się wśród skał. Następnym miejscem, do którego zawitamy, będzie San Francisco. Po drodze mijamy księżycowy krajobraz Doliny Śmierci na pustyni Mojave, jednego z najgorętszych miejsc na ziemi. Pokonujemy duże odległości. Przejeżdżając przez Bakersfield, ustawiamy radio na stację country, licząc na to, że usłyszymy legendę gatunku – Bucka Owensa. Zaraz potem jedziemy bulwarem jego imienia. Chcemy również dotrzeć do parku narodowego Yosemite, by zobaczyć olbrzymie sekwoje i piękne wodospady.

Miasto we mgle
Wystarczy spędzić jeden dzień w San Francisco, aby zrozumieć, dlaczego tak wielu Amerykanów chce tu mieszkać. Pospacerować ulicami otoczonymi monumentalnymi wiktoriańskimi budowlami, które przywodzią na myśl Europę. Poczuć klimat filmu „Lato miłości“, przemierzając Haight-Ashbury i Golden Gate Park. Zwiedzić kolorowe i gwarne Chinatown oraz latynoskie Mission. Nie wolno oczywiście ominąć pomarańczowego mostu Golden Gate Bridge (Most Złotych Wrót) i wyspy Alcatraz ze słynnym więzieniem. No i koniecznie należy odbyć przejażdżkę zabytkową kolejką szynowo-linową. Kolejny dzień w Mieście Mgły zapowiada się intensywnie i emocjonująco. Chcemy zobaczyć jak najwięcej. Wybieramy się pieszo na Lombard Street. Ulica uznana za najbardziej krętą na świecie jest jednokierunkowa i tak stroma, że aby ułatwić kierowcom zjazd, zaprojektowano aż pięć zakrętów. W drogę powrotną, w kierunku Union Square, wsiadamy w zabytkową kolejką szynowo-linową. Sprawiło mi to wielką frajdę, bo jechałem na podeście z boku wagonika. Przed wielu laty kolejka cieszyła się ogromną popularnością mieszkańców. Ludzie podróżowli stłoczeni na bocznych podestach i obserwowali miasto położone na wielu wzgórzach. Obecnie pozostała jedynie krótka trasa dla miłośników miasta, w którym zakochałem się od pierwszego wejrzenia. Bo jak śpiewał Tony Bennett „Zostawiłem moje serce w San Francisco”, gdzie mała kolejka zawiezie cię prawie do gwiazd.

Tekst: Arek Braniewski

Dojazd: samolotem (British Airways, American Airlines, Lufthansa)
Wiza: obowiązkowa. Wydawana jest przez Ambasadę USA oraz Konsulat Generalny w Krakowie (mieszkańcy województwa: Świętokrzyskiego, Śląskiego, Dolnoślàskiego, Opolskiego, Małopolskiego, Podkarpackiego)
Adresy: Ambasada USA w Warszawie, ul. Piękna 12,
Konsulat Generalny USA w Krakowie, ul. Stolarska 9
www.discoveramerica.com

Tekst publikowany na łamach magazynu “Świat Podróże Kultura” w numerze kwiecień-maj 2010 na str. 16-20.